niedziela, 26 grudnia 2010

księga oczu

Tuż przed świętami dostałem tłumaczenie Raiakash. „Księgi Oczu” z której Sagas korzystał podczas powrotu do Przedmieść.

sobota, 25 grudnia 2010

W połowie drogi od życia…

"...Święta są święte. Sam to wymyśliłem. Lulaj że dzieńczuchny, tak smakowałem utulanie w płaczu. Kolędy to bliskość. Przez ojca pracę, przez jego poglądy, nigdy nie mogłem zbliżyć się do tego, co dawał kościół i niosła religia. Jak przed świętami przyjeżdżał Borys, szedł zawsze do kościoła. W jednej chwili, z wiecznego urwipołcia i babiarza, wskakiwał w ścisłe menu kościelnych obrzędów. Ja, klęcząc na mszy obok niego, musiałem mocno podpatrywać czynności, jakie wykonuje się, przykładając pięść do piersi i mówiąc: moja wina. Nie drwiłem z tego nigdy. To musiało być coś wielkiego, skoro mój przyjaciel, z pewnością największy ignorant na tej planecie, poświęcał temu tyle czasu. Wkładał tyle energii. Sam mocno podczytywałem poczty królów, potrafiłem wymienić wszystkie wyprawy krzyżowe i rozumiałem ich związek ze śmiercią Jezusa. Kiedy tylko nie grałem i nie musiałem udawać, że odrabiam lekcje, brałem z regału podręcznik historii i czytałem. Kiedyś nawet znalazłem szaleńczy fragment o tym, że ktoś sfałszował ewangelię świętego Mateusza. To znaczy nie sfałszował, tylko ukradł oryginał, który był pisany w aramejskim i przełożył na grekę. Ponoć były tam jednoznaczne wskazówki co do grobu Jezusa i opisane z detalami złożenie ciała. Ale to był fragment z jakiejś gazety, chyba recenzja. To było takie słowo, jakby Carriotta. Długo szukałem w bibliotece, nawet wzbudziłem tym uznanie starego, który raz usłyszał na wywiadówce, że mam najwięcej odwiedzin w bibliotece. Ale później zmieniły mi się godziny treningów i musiałem zaprzestać poszukiwań, bo nie nadążałem z niczym.

Wigilijny wieczór czuło się wszędzie. Nie tylko pachnący, smażony karp, popijany czerwonym barszczem. Mogłem jeść i jeść. Do znudzenia. Mama pilnowała ilości spożytych potraw. Wyliczała dokładnie. Najpierw trzy zupy: grzybowa, owocowa na zimno i czerwony barszcz z uszkami.
Później śledzie, na kilka sposobów. Kapusta z grzybami. Karp w galarecie na zimno i dopiero karp smażony. W mące, jajku i bułce. Na głębokim oleju. I ciasta plus kompot z suszu. Oj czekało się cały rok na to obżarstwo. Ojciec mawiał za każdym razem, że tak jedzą Słowianie, ale co mi tam… czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Pod choinką leżały prezenty. Nigdy nie było wiadomo, ile jest atrap. Mama zawijała puste pudełka, by było więcej. Ja jednak czułem, że najważniejszy prezent dla mnie został już kupiony. I choć koncert miał być dopiero latem, bilety trzeba było wykupić do końca roku, czyli de facto do Wigilii, a chłopaki straszyli, że już dawno nie ma biletów. Takie dziwne ustalenia kontraktowe, wynikające ponoć stąd, że band i obsługa muszą, w zależności od ilości sprzedanych biletów, wybrać miejsce. I pewnie ustalić z setkę szczegółów dotyczących dojazdu fanów, infrastruktury medycznej, rozmieszczenia wozów straży na wypadek pożaru. Wszystko o tym było w mej biblii „Wyposażenie Sceniczne – Największe Koncerty Rockowe Świata”. Tak sobie marzyłem. Całymi dniami, tygodniami. Czas mijał. Ojciec przestał chodzić na wywiadówki. Nie wyszło w ogóle na jaw moje wtargniecie do szkoły. Wszystko układało się jak należy. Nie mogłem uwierzyć, że tak niebywale spokojnie dotrwam do wakacji i pojadę na koncert. I pewnego pięknego dnia szkoła skończyła się. Wraz ze szkołą skończyło się maltretowanie resztek neuronów. Wraz z procesem znikających neuronów przychodziła wielka ulga. Miałem wprawę w zamianie i rękodziele w dzienniku, zatem nie była wielką trudnością korekta ocen z kilku przedmiotów, by sprostać średniej postawionej przez zgreda. Ale co tam. Słońce paliło mi skórę. Na serce lały mi się ciepłe, nucone przeze mnie akordy Satrianiego. W duszy widziałem koncert. Mój koncert. Ja grałem, ktoś słuchał. Niespieszno mi było do domu. Mama pewnie i tak się nawet nie odezwie. Stary przełknie tę średnią i będzie cool. Ciepłe powietrze atakowało mi nozdrza wakacjami. To naprawdę miłe uczucie. Doznanie wolności... takiego wolnego wyboru w... tej hermetycznej ułudzie wolności i szczęścia. Nie przeczuwałem, że ten dzień zamieni się w ciężki walec, który powoli nadjeżdżał".
"Woodward" fragment.

wtorek, 21 grudnia 2010

naczelnik Commander

Profesor zrobił dwa kroki w lewo i pod ścianą próbował obejść leżącego Commandera.
- Co pan rozszyfrował? – spytał jak gdyby nigdy nic się wcześniej nie
stało. Podniósł się, wspierając ręce o rozgrzane palenisko.
- Może będzie lepiej dla… może będzie lepiej, jak pan odstawi tę księgę? – głos profesora drgał.
Commander wyprostował się. Przyłożył płasko dłonie do ściany, i przesuwał się bezszelestnie w kierunku ognia paleniska. Cień jego brody wydłużył się, a policzki zapadły pod oczami.
- Niech pan mówi profesorze Huillo – głos mu wracał do normalności.
Michel Huillo usiadł przy stole i długo nie mógł zacząć. Ukradkiem obserwował naczelnika, który najpierw wił się jak w skurczu, a później przysiadł blisko ognia. Kiedy Huillo otworzył księgę, Commander syknął prawie niedosłyszalnie.
Profesor próbował odczytać naniesione z boku notatki, ale zdania fruwały jak uwolnione ptaki. Kiedy Commander zbliżył się do niego, zacisnął pięści, zebrał się w sobie i spokojnie zaczął:
- Ta księga nazywa się Księgą Holdorium. To nieznane dotąd słowo,
ale tak właśnie dziwnie brzmi – starał się kątem oka kontrolować, co robi naczelnik, ale Wax zastygł jak bryła - Po drugie, rozpoznałem kilka etapów, które podaje księga. To dziwne słowa. Starałem się nadać im sens zarówno frazeologiczny jak i słowotwórczy. Zrozumiałem chyba, gdzie jest początek i wyszło mi, że całość tego przekazu podzielona jest na fazy. Pierwszą częścią jest etap, który nazwałem etapem Prologinacji. Zawiera w sobie otwarcie, czyli prolog, wstęp. Jednak drugi człon skupia się na poszukiwaniu. Moim zdaniem, te słowo które się wciąż powtarza, to słowo Terrus. Wyraźnie przez dwa r. To on poszukuje dzieci. W tekście młodzi błądzący… to dla mnie dzieci. Zatem Terrus poszukuje dzieci.

piątek, 3 grudnia 2010

środa, 1 grudnia 2010

mróz osiada na wszystkim...

„W motelu, do którego odesłali mnie rodzice, jest tak zimno, że śpię w czapce i w rękawicach. Próbuję domknąć okno, ale jest przymarznięte, już dawno zawekowane poczuciem bezpieczeństwa. Mróz osiada na wszystkim”.
Violletta z Holandii prosiła mnie, bym więcej zamieszczał cytatów z listów Maxa, ale nie mam za dużo możliwości. Te fragmenty, które na pewno wejdą do drugiego tomu, czyli do „Syna Bobera” nie są długie. Przyznaję za Nią, że są bardzo mocne, momentami destrukcyjne, ale przecież nie mogę ich korygować ani „rozweselać”.
Potęguje je to, że Max nie zrobił tego z powodu depresji czy jakiś psychotycznych przesłanek. Uważam dziś tak samo, jak dwanaście lat temu. Max się bał i nie był to strach nieuzasadniony. Wiem na pewno, że bał się tego, któremu wykradł informacje. Bał się realnie i nie o swoje życie, do którego miał stosunek luźny. Max bał się, że padnie ofiarą nadużywania reguł Awersowych. Max je poznał. Jest to w ostatnim liście do Cornela Cummings’a.

Pisać proszę do mnie tylko na: jacek.roczniak@gmail.com