czwartek, 29 kwietnia 2010

Pokój Trzydziestu Serii

Stronę główną swego bloga, czyli tę „Jacek Roczniak” traktuję bardzo poważnie i staram się posługiwać tam wyłącznie informacjami i mniej analizować, czasami więcej pytać. Z tego powodu nie mogę tam napisać, że domyślam się, dlaczego ukrywano tak długo informację o „Pokoju trzydziestu serii”. Książka książką, to żyje własnym rozdzielnym bytem, ale to co zebrałem kiedyś, wiedząc że ta cała historia będzie podzielona na trzy części – i wiedziałem, co w nich się będzie znajdować… teraz to wszystko (większość) nabiera innego wymiaru, bo dostaje kilka wątków innego światła. Po pierwsze widzę już wyraźny „nadudział” policji, a szczególnie, dziwną postawę inspektora Edwarda North’a. Nawet ja uwierzyłem, że on nie mógł wcześniej obstawić willi Bobera, założyć podsłuchów, śledzić ludzi tam się „kręcących”. Uwierzyłem w to, bo docierało do mnie to, że nie ma ciała (dzieci w śpiączkach nadal żyły) to nie ma zbrodni i nie ma śledztwa (przynajmniej śledztwa o zabójstwo). Wierzyłem także w to, i przyjąłem to za pewnik, że rodzice tych dzieci po ich nieudanych samobójstwach nie chciały rozgłosu, wstydziły się o tym głośno mówić, nie chciały zeznawać. Dlatego w tym kontekście wracam do osławionego już prawie, pewnego pokoju w szpitalu Trenton School. Nie robiłbym tego, ale muszę zacząć od tego, co będzie na samym końcu, w trzeciej części… a raczej w jej prologu. Jest rok 1918. Maj lub sierpień, o ile dobrze zinterpretowałem dane z Kart Przyjęcia. Tuż po wschodzie słońca, pod bramę szpitala (wykorzystywanego jako żołnierski lazaret, przecież kończy się powoli Wielka Wojna, dopiero później nazwana I wojną) pod bramę szpitala przyjeżdża dorożka. Wysiada z niej bardzo zadbany i dobrze ubrany pan. Jest w podeszłym wieku. Wyjmuje ze środka dziecko… zawinięte w koc. Ledwo je niesie, bo dziecko ma… z wyglądu ponad 10 lat. Jednak nie chodzi i nie mówi. Pan daje strażnikowi kilka banknotów i odjeżdża.
Jaki to ma związek z Pokojem trzydziestu serii? Taki, że od tego ponoć momentu, ten chłopiec odwiedzi wiele razy ten pokój… Szefem szpitala jest wtedy Josef Beuer, ale już wiem, że to nie on zarządzał tymi badaniami i tym procederem ze zwożonymi dziećmi z całego kraju, które pozostawały w głębokim lub średnim upośledzeniu.

środa, 28 kwietnia 2010

Czym był pokój trzydziestu serii?

Myślałem, że wiem o tej sprawie wszystko… Trenton School odkrywa nowe tajemnice, a ja siedzę i znów nie wiem, w co mam włożyć łapska. W końcu rozwikłałem sprawę podrzucenia kilkuletniego chłopaka pod bramę szpitala.
Jednak to co przeczytałem dzisiaj powaliło mnie i odwróciło dwie kluczowe kwestie. Ten pokój nie istniał nawet na planach budowy, a służył przez tyle długich lat.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Gdzie jest ostatni list Maxa Woodward’a?

Nie mam wątpliwości jak kończy się drugi tom. Aż trudno mi uwierzyć, że dotarłem do tych zapisków. Szukam na gwałt oryginału. Wiem już z dwóch źródeł, że taki list istniał. Nie uwierzę, że trafił w ręce Cornela przy pomocy księgi, ale wiem już, że taki list był. Nie mam wątpliwości, że nie napisał go do matki Elizabeth ani do prawdziwej matki. Żadna z nich nie wspomina (nie dopuszcza takiego listu).
Od doktora Morrow’a można się tyle dowiedzieć. Pewnie nigdy bym do niego nie trafił gdyby nie zeznania Snake’a. Zatem jest już tych trzech lekarzy, o których wspominał Cummings. Ja w ogóle straciłem to z oczu. Nie wiem co uśpiło moją czujność, a tu nagle wszystko staje się takie oczywiste. Zatem Ayers, drugi Snake i trzeci Morrow. Nie za bardzo chronologicznie, ale to Ayers był przy Maxie pierwszy. Wystarczy zajrzeć na stronę 686. Pojawia się tam po raz pierwszy przy nim. Max nie może go rozpoznać. Max jeszcze wtedy nic nie wie o ingerencji Banarego. Potem Max styka się z Morrow’em. Ja niesłusznie pominąłem te badania. Max jeździł na te badania długo. Bardzo długo. Być może przez cały rok, póki nie zdecydował się na to drugi raz. Już kilka lat temu postawiłem hipotezę, że coś pchnęło Maxa z powrotem do Krainy. A jeśli odpowiadając na pytania Morrow’a doszedł do takiego punktu, z którego już nie mógł się wycofać.

czwartek, 22 kwietnia 2010

wygnanie

wróciłem.
Najpierw emigrowalem wewnętrznie po katastrofie samolotu, a później nie mogłem wrócić z afrykańskiej wyspy, bo wulkan zablokował swiat.
Ale wróciłem.

wtorek, 6 kwietnia 2010

chmury niesione tym wiatrem

"Spakowałem się i ruszyłem. Do niego. Kowala, którego tak zawiodłem. I porządkiem teraz naturalnym, jest odejście me w te rzędy figur. Mongora mego za Wzgórzami Samotności do powrotu skierowałem, a sam w kierunku deszczowej wioski Siłacza skręciłem. Ponad trzy dni szedłem. Noce już nie były czarne. Moń nie chciał odejść, jakby się obawiał czy dotrę. Przed samą granicą deszczu dopiero się zatrzymał i kiedy za zasłoną kropel wiecznie spadających znikłem, zawrócił. Stałem pod domem Kowala i czułem swe miejsce wśród tych figur.
Czułem siebie. W końcu. Tak jak kiedyś. Kiedy mijałem rzędy figur było mi nieswojo. Ale czułem jednocześnie, że to moje miejsce. Tu czułem ulgę. Obszedłem Kowala dom, ale był pusty. Chwyciłem miecz i zbliżyłem się do końca szeregu. Uśpionych rycerzy. I nagle coś mnie okręciło. Wiatr, może jakaś nieznana siła. Ustawiła mnie na ostatnim miejscu. Otwory pod buty były przygotowane. Jakby to wszystko czekało na mnie. Ktoś jakby chwycił mą rękę i odpowiednio ułożył miecz. Zesztywniałem...
Dopiero po miesiącach nieruchomego stania uświadomiłem sobie, że te wszystkie posągi, były kiedyś żywymi ludźmi, żywymi chłopcami, którzy zawiedli Kowala, może któregoś z braci i najpierw chcieli odpokutować swe winy, a później nie dali rady i zastygli. Ale nie ja. Nie po to tę drogę przebyłem. Nie po to. Próbowałem podnieść nogę, ale była nie do oderwania. Czułem upływający czas. Sztywniałem gdzieś tam, wewnątrz.
I do tego cały czas ten deszcz. Mżawka. Jednostajna, uporczywa mżawka z lekką mgłą. Nigdy, żadnego słońca, żadnej jasności. Wracałem myślami do domu.
Gdyby była tam Malwa, ale ona pewnie chorowała u drwali. Myślałem o Kolesiu, który pewnie zdobywa przestrzenie swoim dwupłatem. A grubcio, a Romek... To było tak odległe. I mijał czas. Rozumiałem go. Nocami często jakby coś nachodziło to małe wzgórze i godzinami waliło i błyskało. Znów upływa czasu. W monotonii tak mocno go czuję. Tak realnie mnie doświadcza.

W zimniejszy deszcz przybył Kowal. Wyrwałem się, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. To przygnębiło najbardziej. Wszedł do domu i tyle widziałem. Nic. Dopiero o świcie następnego dnia wyszedł, całkowicie nagi. W rękach trzymał miecz. Przemaszerował przede mną i nie zwracając uwagi, rozpoczął ćwiczenia. Od samego początku, od antycznych postaci. Nie mogłem przekręcić głowy, więc tylko słyszałem. Najpierw biegał, później uderzał bez miecza. Odróżniałem uderzenia dłonią i kopnięcia. Na samym końcu dopiero miecz. Długie uderzenia mierzone i krótkie pchnięcia. Przebycie ponad stu posągów zajęło mu dwa dni. Bez przerwy. Zbliżył się do mnie i zajrzał w oczy, ale tak się zachowywał, jakby niczego nie widział. Popatrzył po całej mej sylwetce i kopnął mnie w kolano. A ja… a ja nic nie poczułem. Miał miecz z tyłu na plecach. Przyjął postawę i uderzał pięściami. We mnie. Po twarzy, w okolicach brzucha i znów proste w środek czoła, między oczy. Ja niczego nie czułem. Worek treningowy... Gdybym mógł chociaż łzę uronić, ale twardniałem. Później wywijał mieczem, zadawał mocne pchnięcia. Kim... Czym musiałem się stać, skoro żadne nie bolało. Widziałem, że celuje w serce i nic… ja dalej stałem nic nie czując. Bo czułem coraz mniej. Chciałem przywołać wspomnienia, by zająć się czymś… by z kimś pobyć… ale tylko ta zdrada wracała do mnie. Bym pamiętał… bym przeistoczył się w kamień… W posąg do treningów tych wielkich, od których tak byłem daleko… Od których tak się różniłem. I noc przyszła. Siłacz skończył i wszedł do domu. Dym z komina nie poszybował wysoko, bo deszcz… bo deszcz… Drętwiałem…
Przebudziłem się z letargu. Czułem ciepło… było tak jasno. To było słońce. Przede mną skradało się kilka postaci. Kilku Garbów i na końcu… gdybym mógł chociaż dłoń podnieść… Nofer. Zdrajca, który i mnie zdradą zaraził. Wracało mi drżenie. Krzyknąłem… ale chyba tylko w myśli. Nofer mnie rozpoznał. Zatrzymał się i zaczął się śmiać. Zatykał usta, by go nie usłyszano… Jeden z Garbów napomniał go… – Zdrajca…– plunął na mnie i odszedł. Weszli do domu od trzech stron. Nie słyszałem… Ja już nie mogę słyszeć… tylko wzrok pozostał. Widziałem jak wyciągają Kowala. Musieli go zaskoczyć… Trzymały go te draby. Czterech. Każdy za jedną kończynę. Siłacz wyrwał się, ale piąty Garb uderzył go w twarz. Puścili Kowala, padł na ziemię. Podnieśli go i dwa ciosy w brzuch. Siłacz wyrwał się, uskoczył i sięgnął miecz za plecy, ale go tam nie miał. Pobiegł w moją stronę i dostał włócznią w plecy. Osunął się na mnie. Napastnicy weszli do chaty. Nofer także. Tylko jeden został na zewnątrz i bez przerwy patrzył w naszą stronę. I wtedy coś usłyszałem. Wracał mi słuch. Powoli, najpierw szum, później oddech Kowala. W domu plądrowali i wywracali co się dało. Wyrzucali przez okna.
Opuściłem głowę. Uniosłem nogę. Garb wartownik chyba zauważył ruch, bo poderwał się i biegł w naszą stronę.
– Leż – wycedziłem do Kowala, nie ruszając ustami.
Garb podbiegł z wysoko podniesionym mieczem, ale widząc mnie nieruchomego uderzył w dół, w Kowala. Zanim jego cios doszedł celu, świsnęła moja ręka przedłużona mieczem. Głowa napastnika spadła i potoczyła się z łoskotem w ciemność.
Ciało jeszcze chwilę stało, ale wreszcie bezwładnie runęło na leżącego u mych stóp Siłacza. Łomot musiał zaalarmować plądrujących dom, bo trzech wybiegło na deszcz. Wyprostowałem się i przyjąłem pozę w jakiej widzieli mnie wcześniej. Zastygłem. Oni podbiegli. Kowal leżał bez ruchu, a na nim ich bezgłowy kompan. Z szyi buchała krew. Stali z rozdziawionymi gębami. Wreszcie stoczyli bezgłowego na ziemię, jeden odszukał jego głowę i położył przy ciele. Najśmielszy kłuł Siłacza mieczem, sprawdzając czy jest przytomny i czy mógł ubić ich druha. I nagle pojawił się Nofer. Zobaczył co się stało i spojrzał na mnie: – Ty jesteś taki sprytny? Nie doceniałem cię bękarcie.
Kazał Garbom odciągnąć Kowala pod drzewa i z mieczem w dłoni okrążył mnie parę razy. Spoglądał to na mnie, to na Siłacza. Potem oczy zalśniły mu złowrogo i wiedziałem, że ulęgło mu się w głowie coś paskudnego.
– Teraz sprawdzimy, kto jest sprytniejszy – i zawołał do Garbów. – Zrób drwalowi dziurę w boku.
– Jak? – spytał prostacko wyższy.
– Wbij ostrze i przeciągnij, jakbyś mięsiwo nacinał.
Wykonał to Garb, a Nofer na mej szyi miecz oparł i uśmiechając się znowu to na mnie, to na Kowala popatrywał. Ten leżał bez ruchu, jakby krwi z brzucha cieknącej i bólu od cięcia w ogóle nie czuł. W pewnym momencie oczy otworzył, wzrokiem wskazał dwóch giermków i przymknął z powrotem powieki. Nofer tego nie zauważył, bo skupił uwagę na mnie. Miecza od szyi mej nie odejmując głowę przybliżył do mojej twarzy, widać oznak życia w niej szukając. Bałem się, że za chwilę drgną mi powieki, ale Nofer akurat do Garba się odwrócił z poleceniem: – Głębiej wbij teraz. I kiedy znów na mnie spojrzał, łzy leciały mi strumieniem po policzkach, ale nie wiem czy zdążył to zauważyć i przestraszyć się płaczącej rzeźby, bo w tym samym momencie jedną ręką ostrze jego odsunąłem, a drugą go do siebie przyciągnąłem i z całej siły uderzyłem czołem w nos. Zaskowyczał i upadł. Jednocześnie rozległ się łomot pod drzewami. Na ziemi dwóch Garbów leżało, których Kowal nogami przytrzymywał.
– Ten trzeci – jęknął Siłacz.– Ten trzeci uciec nie może.
Rzuciłem się za uciekającym. Dopadłem go Naskoczyłem tuż przed granicą niedawną deszczu. Nie wahałem się. Trzy ciosy… Wróciłem do Kowala, który na leżąco mieczem z dwoma pozostałymi walczył. Zatrzymałem się za nimi i podrzucając drugi miecz w dłonie klasnąłem. Obrócili się obaj. Złapałem rękojeść i … I wtedy ostrze Siłacza ich szyje odwiedziło. Opadli jakby wodę utracili, usychając w okamgnieniu. Dźwignąłem drwala. Tylko tułów zdołałem unieść, bo ciężki był bardzo. Dowlokłem go pod dom".
ROZDZIAŁ 23, STR. 628

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

życzenia

„Jestem, który jestem” rzekł Bóg z płonącego krzaka do Mojżesza… przemienił laskę w węża… i dał do myślenia… więc myślę nad tym stanem, który wywołał. O tych wszystkich podróżujących, którzy w swej wędrówce zatrzymać się nie mogą. Tym wszystkim, którzy na planecie Ziemia są tylko przejazdem. Nie wskażę drogi, bo każdy swoimi ścieżkami ku Krainie zmierza, a Kraina ta Holdorium jest zwana, i tylko zmysłami wnętrza patrząc, wrota do niej może ujrzysz” .

sobota, 3 kwietnia 2010

KIM JEST DUSZPASTERZ KRAINY...

Święta skłaniają do refleksji. Pomijam teraz całkowicie aspekty Realności Onirycznej, której doświadczam od kilkunastu miesięcy z wielkim natężeniem. Nie będę dywagował nad stanem swych zmysłów i tych powszechnie znanych i tych, które nazywam wewnętrznymi, by te przemyślenia poprowadzić w kierunku przeczucia. To taki nadrzędny z wewnętrznych zmysłów.
Bo jeśli uważać tylko myśli, jako jedyny tożsamy byt z duszą, to faktycznie możemy znów pobłądzić. I błądźmy. Mózg jako organ wytwarza umysł. Nie ma co do tego żadnej dyskusji. Mózg zbudowany z neuronów żyje (działa) – (celowo upraszczam). Neurony przekazują między sobą sygnały (impulsy, przekaźnictwo itd. Itd.) Powstaje twór zwany umysłem. Niewidzialny organ, posiadający zdolności min. Poznawcze. Ale co tam oko, czy ucho. A w drugą stronę…? Takie szkolne mi się wiją tematy na święta, bo tak wszyscy i wszędzie mówią o zmartwychwstaniu, jakby wiedzieli o czym mówią. Więc pytam wprost i na portalu, o co chodzi, kto i jak… i niby wiedzą, ale jak pytam dalej, i jak nawet zahaczam o śmierć, to różne dostaję odpowiedzi.
Dopiero co godzinę temu, w rozmowie portalowej spytała mnie miła pani z trójmiasta o to, czy Intuicja jest już poza realnością. Agnieszko! Oczywiście, że po pierwsze jest poza kategoriami rozdrabniania. Dzielenia na realność i podrealność, no bo przecież nie: nierealność. Realne jest wszystko co wyłapiemy (znów mocno upraszczam). Ten wątek już na pograniczu przedszkolnych pytań (mamo, a dlaczego bije mi serce…) ciągnie mnie dalej, do czasów, kiedy naprawdę traciłem głowę na rozmyślaniu (szukaniu) odpowiedzi o prazasadę i o to: czym jest dusza. Czy widzi? Jak widzi? Czy czuje (jak ciało, które ma ból… jak ciało które może czuć).
Wiele już lat minęło od mej podstawówki (i trochę) z przymrużeniem oka, dywaguję po nocach zamiast mocno spać, na temat tego czym widzi dusza, no bo przecież chyba widzi i czuje… odczuwa… i może tym jest właśnie owo Przeczucie i to druga cecha czyli Intuicja.

czwartek, 1 kwietnia 2010

one

...za nic mam teraz tych przechodniów, którzy występowali w mym życiu. Za nic mam.

"Syn Bobera", rozdział 18. fragment powicia.

- Jesteś gotowy by tu zostać… - powiedział ustami Aliena.
Wyprężył ręce ku górze i powoli ściągnął wibrujące kręgi. Bił od nich blask. Stanął przede mną, uniósł je nad moją głowę i delikatnie opuszczał wypowiadając niezrozumiałe słowa. Kiedy mnie dotknęły, poczułem ukłucie w sercu. Zapadł zmrok.
Kiedy pozwolisz mi latać…. Przecież to jedyne miejsce, gdzie wszystko zależy ode mnie, bo czym bym nie poruszył, dobrze czy źle, i tak spadnę w dół. Kiedy pozwolisz mi latać, nie będę potrzebował tłumaczyć wszystkim, że z dachu lepiej widać wymarzony świat. Kiedy pozwolisz mi latać, to z mej wolności zbuduję pas do startu.
Potrzebuję twojej zgody mamo, bo ktoś musi potem zawinąć mnie z powrotem w kokon, bym dojrzał i spróbował jeszcze raz. Przecież nie jest tak źle… powtarzałaś: przecież nie jest tak źle. Czasami byłem tak blisko, ale skrzydła tak długo rosną. Uciskam je pod łopatkami, by nie śmiali się przechodnie… ale wiem, że są na tyle duże, by mogły unieść moje puste ciało. Chęć do innego życia tak niewiele waży, ale jak ciężko ją ukryć.
Ale dziś jestem gotowy. Dziś czuję ciepły wiatr i wiem, w którym kierunku polecę. Wiem przy których kominach cuchną rozżarzone domy, podłe mieszkania w których tylu skrzydlatych mieszka, gotowych do skoku jak ja. Czekają na sygnał. Opierzone w zgodę by wzlecieć… wezmę was… wezwę was, bo wiem gdzie jesteście. Poznaję po wiecznie zapalonych światłach w kuchni… poznaję po sylwetce, która stoi za firanką i wypatruje… nietrudno się pomylić… ściany są szare, bo żadne kolory życia nie chcą się trzymać cudzych ścian powszedniości, a ja poznaję po zapachu, który ulatnia się z komina zamiast dymu rodzinnego paleniska. Zapachu goryczy nikt nie czuje oprócz mnie, nikt nie czuje oprócz tych wszystkich którzy byli w Krainie i tych, którzy już tam zmierzają. Jest nie do podrobienia. Gorycz to jedyny swąd, którego nie brakuje na pogrzebach… własnych pogrzebach. Upalne słońce już powoli zachodzi, ale zimne cienie, coraz dłuższe są… tylko pomknąć mogę w lot… ale przez te kilka chwil lotu będziemy razem… my wszyscy mieszkańcy Krainy… uwolnieni ze swego pomylonego dzieciństwa, uwolnieni nadchodzącym mrokiem. Już od tak dawna wiem, że grzechy boją się światła,
Zatem jestem. Stoję wyprostowany bo wiem jaki zapach szczęścia mnie uniesie, a i wam pozwoli lecieć. Upalne słońce dzieciństwa już powoli zachodzi, ale zimne cienie coraz dłuższe są, jeśli zostaniesz tu, na ciebie czyha mrok.
A kiedy upadnę już mamo, zawiniesz mnie z powrotem w kokon i urodzę się jeszcze raz. Pamiętajcie by głośno nie śpiewać, bo gwar rozprasza latających i każdy z nas może się przestraszyć i upaść przed czasem.
Lecę… i widzę swój cień na dachach… jaka prędkość… jakim jestem wiatrem unoszonym… jakim. Te pióra miłości i pióra mych pragnień są najmocniejsze… jak ja dużo ich mam na tych skrzydłach. Jak ja mogę wysoko się wznieść… ileż one wytrzymują… a za mną ci wszyscy, podrywają się ze swych okien… wybitych szyb, ponacinanych dłoni… zrywają się…
I latamy spłoszeni przez jakiś chwiejący się gwar, przed którym nie ochroni nadchodząca noc, ale nie teraz nam w głowie schronienie… bo każdy z wielką uwagą rozkłada skrzydła szeroko, by widzieć z bliska te wszystkie lata pomylonego dzieciństwa, które gdzieś musiało kiełkować… pióra z uniesień i spełnionych uczynków. A pióra z tęsknoty mają najtwardsze lotki. Grube, ciemne, widać że najdłużej rosły… pewnie od samego porodu… już wtedy tak bardzo musiałem tęsknić. Tuż przy barku mam jasne pióra oczekiwania. Są szare jak lipcowy poranek, w którym czekałem by spotkać się z kimś naprawdę. Ale ja się z nikim nie spotkałem tak naprawdę.
Kołuję nad dach, na którym kiedyś stał mój gołębnik. To taki wysoki, najwyższy budynek mego świata. Jednopiętrowy, ale z tego dachu zawsze było widać wymarzony świat. Szklisty często… rozmazujący i palący w policzki, ale był i istniał. Wiedziałem, że jest. Wiedziałem że kiedyś te pióra pragnień i tęsknoty wyrosną… wiedziałem, że kiedyś zamienię miłość na kilka sterownych lotek, którymi będę mógł skręcać…
Nie mam już nic do ukrycia, nikt nie obserwuje i nie patrzy. Nie wstydzę się, że spod łopatki, tuż nad drugim żebrem wyrosło mi jedno, a później drugie skrzydło. Nie wstydzę się, wytykany nieraz palcami… niedostosowany… obcy i uciekający… za nic mam teraz tych przechodniów, którzy występowali w mym życiu. Za nic mam.


KONIEC CYTATU

on wrócił... on naprawdę tam wrócił!

Polana. Czułem zapach, którego tak dawno nie dane mi było posmakować. Mimo wszystko. Mimo tego, że miałem już przecież pełną świadomość, ze to wszystko istnieje, to i tak to przebudzenie było czymś nadprzyrodzonym. Oczekiwałem w spokoju przewodnika. I spokojnie bez ruchu leżałem. Przymknąłem oczy by napawać się tę chwilą. Czułem jak moje nozdrza nabrzmiewają w poszukiwania kolejnego zapachu. Dosyć długo, chyba za długo jak na przywitanie. Nie przybył nikt. Nikt mnie nie witał i nikt nie chciał przeprowadzić. Nie usłyszałem nadal magicznego zdania: „jestem twoim przewodnikiem. Nie powinniśmy tu dłużej pozostawać”. Ale leżałem do woli. Nikomu to nie przeszkadzało. W końcu podniosłem się. Wystawiłem głowę nad wysokie trawy. Cień.
To był mój świat. Tu. Przy nim, ziemskie zmysły to jedynie groteska. To cały czas był mój świat. Oczy... tam gdzies otwarte... tu lepiej powiekami chronić każde wtargniecie.
Chyba upadłem. Twarz bolała, a nos pulsował krwią. Musiałem dostać w szczękę. Podniosłem się, i znów czołem w coś ostrego. Byłem w klatce. Obróciłem się na bok. Jechałem. Zamknięty w czymś niedużo większym niż ja.

ona pozwoliła mi dalej żyć...

- Oddychaj – szepnęła – Ja poczekam.
Byliśmy sami. Położyłem głowę na jej kolanach, twarzą ku górze, by widzieć jej błyski, które patrzyły na mnie… by widzieć policzki, wygładzone przez moje oczy… by czuć dotknięcie jej źrenic. Odkrywała przede mną coś tajemniczego, zakazanego… Bałem się dotknąć. Poczerwieniałem chyba, czułem wypieki… a ona uśmiechała się do mnie. Jak głowy są tak blisko, to widać tak śmiesznie, jak druga osoba dokładnie patrzy to w jedno, to w drugie oko… Ona w jedno me oko zaglądała dłużej, jakby coś w nim śledziła. Nawet robiła niedużego zeza... a do tego jeszcze tak powoli przymykała powieki. Jakby na ten tylko moment zwalniała wszystko. I pierwsza dotknęła mnie… wsunęła palec między moje długie paluchy i chwilę pocierała. Opuszkiem. Byłem blisko wrzenia. Musiałem dziwnie wyglądać z otwartymi jak bramy oczami. Jeszcze mocniej się uśmiechnęła, aż pokazały się jej bielutkie zęby. Na chwilę… tak, bym mógł upewnić się, że nie jest aniołem. Rozprostowała palce i przyłożyła dłoń na mojej. Wdychałem powietrze, bo coraz ciężej było zapanować nad tym paleniem. Zacisnęła w splocie nasze dłonie i musiałem przymknąć oczy. Ja i Malwa. Kiedy przebyłem już urwistą podróż po wspomnieniach z plaży i brzozowego lasku, poczułem że lekko poruszyła się. Nie śmiałem nawet uchylić powiek… a ona, pewnie to nie ona tylko moja wyobraźnia, położyła jej palec na mych ustach. Musiałem przełknąć ślinę, bo nie było dobrze z oddychaniem… więc to wcale nie wyobraźnia.
– Oddychaj – szepnęła. – Ja poczekam.
Gdybym mógł użyć tych skrzydeł, które wyrosły mi u ramion i ciasno układały się pod plecami... Gdybym mógł poruszyć nimi... Choć raz… Pokazałbym im, czym materialnym jest miłość. Otworzyłem oczy. Malwa. Płomienie pozostały, ale skrzydeł nie było... Może wcale nie potrzebuję unosić się? I znów jej źrenice... Tak blisko. Przesuwała palcem po moich brwiach. Ileż „przepraszam” było w każdym pojedynczym ruchu… ileż wytłumaczeń było w tych krótkich muśnięciach opuszkami. W końcu oderwałem się od jej serca. Choć czułem coś dziwnego. W sobie, pod piersiami, tam, gdzie zwykle było serce. Teraz działo się coś innego. Biło coś, ale to nie był stukot życia. Czułem. Położyła mi dłoń pod piersią, rozłożyła place, jakby coś trzymała, jakby coś chciała schować. Byłem przytomny. Widziałem dokładnie, że wkłada coś. Niewidzialnego. Uniesienie. Pierwsze uniesienie ku niebu… To nie była para z gorących ust, wydychana w rodzicielskich pokojach. Jakże daleko od światła. W jej źrenicach tyle dróg...
– Chodź już – jej głos. – Dziś będzie chłodna noc. Chodź. Ogrzej się.
Nie mogłem uwierzyć, że jest. Że jest ze mną. Że mogę… że posiadam. Że istnieję…