wtorek, 6 kwietnia 2010

chmury niesione tym wiatrem

"Spakowałem się i ruszyłem. Do niego. Kowala, którego tak zawiodłem. I porządkiem teraz naturalnym, jest odejście me w te rzędy figur. Mongora mego za Wzgórzami Samotności do powrotu skierowałem, a sam w kierunku deszczowej wioski Siłacza skręciłem. Ponad trzy dni szedłem. Noce już nie były czarne. Moń nie chciał odejść, jakby się obawiał czy dotrę. Przed samą granicą deszczu dopiero się zatrzymał i kiedy za zasłoną kropel wiecznie spadających znikłem, zawrócił. Stałem pod domem Kowala i czułem swe miejsce wśród tych figur.
Czułem siebie. W końcu. Tak jak kiedyś. Kiedy mijałem rzędy figur było mi nieswojo. Ale czułem jednocześnie, że to moje miejsce. Tu czułem ulgę. Obszedłem Kowala dom, ale był pusty. Chwyciłem miecz i zbliżyłem się do końca szeregu. Uśpionych rycerzy. I nagle coś mnie okręciło. Wiatr, może jakaś nieznana siła. Ustawiła mnie na ostatnim miejscu. Otwory pod buty były przygotowane. Jakby to wszystko czekało na mnie. Ktoś jakby chwycił mą rękę i odpowiednio ułożył miecz. Zesztywniałem...
Dopiero po miesiącach nieruchomego stania uświadomiłem sobie, że te wszystkie posągi, były kiedyś żywymi ludźmi, żywymi chłopcami, którzy zawiedli Kowala, może któregoś z braci i najpierw chcieli odpokutować swe winy, a później nie dali rady i zastygli. Ale nie ja. Nie po to tę drogę przebyłem. Nie po to. Próbowałem podnieść nogę, ale była nie do oderwania. Czułem upływający czas. Sztywniałem gdzieś tam, wewnątrz.
I do tego cały czas ten deszcz. Mżawka. Jednostajna, uporczywa mżawka z lekką mgłą. Nigdy, żadnego słońca, żadnej jasności. Wracałem myślami do domu.
Gdyby była tam Malwa, ale ona pewnie chorowała u drwali. Myślałem o Kolesiu, który pewnie zdobywa przestrzenie swoim dwupłatem. A grubcio, a Romek... To było tak odległe. I mijał czas. Rozumiałem go. Nocami często jakby coś nachodziło to małe wzgórze i godzinami waliło i błyskało. Znów upływa czasu. W monotonii tak mocno go czuję. Tak realnie mnie doświadcza.

W zimniejszy deszcz przybył Kowal. Wyrwałem się, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. To przygnębiło najbardziej. Wszedł do domu i tyle widziałem. Nic. Dopiero o świcie następnego dnia wyszedł, całkowicie nagi. W rękach trzymał miecz. Przemaszerował przede mną i nie zwracając uwagi, rozpoczął ćwiczenia. Od samego początku, od antycznych postaci. Nie mogłem przekręcić głowy, więc tylko słyszałem. Najpierw biegał, później uderzał bez miecza. Odróżniałem uderzenia dłonią i kopnięcia. Na samym końcu dopiero miecz. Długie uderzenia mierzone i krótkie pchnięcia. Przebycie ponad stu posągów zajęło mu dwa dni. Bez przerwy. Zbliżył się do mnie i zajrzał w oczy, ale tak się zachowywał, jakby niczego nie widział. Popatrzył po całej mej sylwetce i kopnął mnie w kolano. A ja… a ja nic nie poczułem. Miał miecz z tyłu na plecach. Przyjął postawę i uderzał pięściami. We mnie. Po twarzy, w okolicach brzucha i znów proste w środek czoła, między oczy. Ja niczego nie czułem. Worek treningowy... Gdybym mógł chociaż łzę uronić, ale twardniałem. Później wywijał mieczem, zadawał mocne pchnięcia. Kim... Czym musiałem się stać, skoro żadne nie bolało. Widziałem, że celuje w serce i nic… ja dalej stałem nic nie czując. Bo czułem coraz mniej. Chciałem przywołać wspomnienia, by zająć się czymś… by z kimś pobyć… ale tylko ta zdrada wracała do mnie. Bym pamiętał… bym przeistoczył się w kamień… W posąg do treningów tych wielkich, od których tak byłem daleko… Od których tak się różniłem. I noc przyszła. Siłacz skończył i wszedł do domu. Dym z komina nie poszybował wysoko, bo deszcz… bo deszcz… Drętwiałem…
Przebudziłem się z letargu. Czułem ciepło… było tak jasno. To było słońce. Przede mną skradało się kilka postaci. Kilku Garbów i na końcu… gdybym mógł chociaż dłoń podnieść… Nofer. Zdrajca, który i mnie zdradą zaraził. Wracało mi drżenie. Krzyknąłem… ale chyba tylko w myśli. Nofer mnie rozpoznał. Zatrzymał się i zaczął się śmiać. Zatykał usta, by go nie usłyszano… Jeden z Garbów napomniał go… – Zdrajca…– plunął na mnie i odszedł. Weszli do domu od trzech stron. Nie słyszałem… Ja już nie mogę słyszeć… tylko wzrok pozostał. Widziałem jak wyciągają Kowala. Musieli go zaskoczyć… Trzymały go te draby. Czterech. Każdy za jedną kończynę. Siłacz wyrwał się, ale piąty Garb uderzył go w twarz. Puścili Kowala, padł na ziemię. Podnieśli go i dwa ciosy w brzuch. Siłacz wyrwał się, uskoczył i sięgnął miecz za plecy, ale go tam nie miał. Pobiegł w moją stronę i dostał włócznią w plecy. Osunął się na mnie. Napastnicy weszli do chaty. Nofer także. Tylko jeden został na zewnątrz i bez przerwy patrzył w naszą stronę. I wtedy coś usłyszałem. Wracał mi słuch. Powoli, najpierw szum, później oddech Kowala. W domu plądrowali i wywracali co się dało. Wyrzucali przez okna.
Opuściłem głowę. Uniosłem nogę. Garb wartownik chyba zauważył ruch, bo poderwał się i biegł w naszą stronę.
– Leż – wycedziłem do Kowala, nie ruszając ustami.
Garb podbiegł z wysoko podniesionym mieczem, ale widząc mnie nieruchomego uderzył w dół, w Kowala. Zanim jego cios doszedł celu, świsnęła moja ręka przedłużona mieczem. Głowa napastnika spadła i potoczyła się z łoskotem w ciemność.
Ciało jeszcze chwilę stało, ale wreszcie bezwładnie runęło na leżącego u mych stóp Siłacza. Łomot musiał zaalarmować plądrujących dom, bo trzech wybiegło na deszcz. Wyprostowałem się i przyjąłem pozę w jakiej widzieli mnie wcześniej. Zastygłem. Oni podbiegli. Kowal leżał bez ruchu, a na nim ich bezgłowy kompan. Z szyi buchała krew. Stali z rozdziawionymi gębami. Wreszcie stoczyli bezgłowego na ziemię, jeden odszukał jego głowę i położył przy ciele. Najśmielszy kłuł Siłacza mieczem, sprawdzając czy jest przytomny i czy mógł ubić ich druha. I nagle pojawił się Nofer. Zobaczył co się stało i spojrzał na mnie: – Ty jesteś taki sprytny? Nie doceniałem cię bękarcie.
Kazał Garbom odciągnąć Kowala pod drzewa i z mieczem w dłoni okrążył mnie parę razy. Spoglądał to na mnie, to na Siłacza. Potem oczy zalśniły mu złowrogo i wiedziałem, że ulęgło mu się w głowie coś paskudnego.
– Teraz sprawdzimy, kto jest sprytniejszy – i zawołał do Garbów. – Zrób drwalowi dziurę w boku.
– Jak? – spytał prostacko wyższy.
– Wbij ostrze i przeciągnij, jakbyś mięsiwo nacinał.
Wykonał to Garb, a Nofer na mej szyi miecz oparł i uśmiechając się znowu to na mnie, to na Kowala popatrywał. Ten leżał bez ruchu, jakby krwi z brzucha cieknącej i bólu od cięcia w ogóle nie czuł. W pewnym momencie oczy otworzył, wzrokiem wskazał dwóch giermków i przymknął z powrotem powieki. Nofer tego nie zauważył, bo skupił uwagę na mnie. Miecza od szyi mej nie odejmując głowę przybliżył do mojej twarzy, widać oznak życia w niej szukając. Bałem się, że za chwilę drgną mi powieki, ale Nofer akurat do Garba się odwrócił z poleceniem: – Głębiej wbij teraz. I kiedy znów na mnie spojrzał, łzy leciały mi strumieniem po policzkach, ale nie wiem czy zdążył to zauważyć i przestraszyć się płaczącej rzeźby, bo w tym samym momencie jedną ręką ostrze jego odsunąłem, a drugą go do siebie przyciągnąłem i z całej siły uderzyłem czołem w nos. Zaskowyczał i upadł. Jednocześnie rozległ się łomot pod drzewami. Na ziemi dwóch Garbów leżało, których Kowal nogami przytrzymywał.
– Ten trzeci – jęknął Siłacz.– Ten trzeci uciec nie może.
Rzuciłem się za uciekającym. Dopadłem go Naskoczyłem tuż przed granicą niedawną deszczu. Nie wahałem się. Trzy ciosy… Wróciłem do Kowala, który na leżąco mieczem z dwoma pozostałymi walczył. Zatrzymałem się za nimi i podrzucając drugi miecz w dłonie klasnąłem. Obrócili się obaj. Złapałem rękojeść i … I wtedy ostrze Siłacza ich szyje odwiedziło. Opadli jakby wodę utracili, usychając w okamgnieniu. Dźwignąłem drwala. Tylko tułów zdołałem unieść, bo ciężki był bardzo. Dowlokłem go pod dom".
ROZDZIAŁ 23, STR. 628

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz