poniedziałek, 30 sierpnia 2010

początek historii

Grzebię się… a może tonę w analizie tego, co już dawno powinienem był połączyć ze sobą. Nie jestem w stanie zaprzeczyć, że ta historia przez przypadek ujrzała światło dzienne. Początek historii. Nie mogę zaprzeczyć, że istniał generał Wesley. Gdziekolwiek nie wpiszę jego nazwisko, od razu wychodzą jego podboje w Indiach i walki z Napoleonem Bonaparte. Nie wiem jeszcze w jaki sposób Wesley otrzymał „ten” zegar od władcy Indii, niejakiego Tipu, sułtana, którego pod koniec XVIII wieku pokonał właśnie brytyjski żołnierz Wesley.
Wracając do kraju, Wesley zatrzymał się w Holandii. Kazał wybudować podziemne więzienie. Wiedział, że zbliżała się wojna z Bonaparte. Po pierwsze, to do tego więzienia nakazał wysłanie ostatniego zaprzęgu, w którym mieścił się pewien prezent… ów zegar. Po drugie, wszystko wskazuje, że naczelnikiem tego więzienia został niejaki Wax Commander. To on jest wskazany w tomie „Syn Bobera” rozdział 1.

Rozdział 1

Lało. Kiedy ostatni zaprzęg wjechał na teren więzienia, mosiężna brama zatrzasnęła się. Żaden z czterech wozów nie miał dachu. Woda wpadała do środka, wprost na poranione ciała więźniów. Spływała po ich kończynach. Ślizgając się po posiniaczonych skórach, wdzierała się w mięso otwartych ran i rozlewiskiem kończyła w czerwonych kałużach, w których koła stały zanurzone do połowy, tak że ledwo było widać umęczone przebytą drogą osie. Gdzieś z dołu, doszedł wszystkich głośny kaszel, który nieprzerwanie trwał, zbliżając się do pierwszego wozu. Konie niespokojnie przebierały nogami, tworząc głębokie dziury. Kaszlący mężczyzna, o barczystych plecach i muskulaturze atlety, zatrzymał się, oparł rękę o czubek dyszla i kończył wydzieranie z płuc resztek powietrza. Spłoszone mustangi podrywały grzywy. Mężczyzna uspokoił je jednym ruchem. Podniósł głowę i spojrzał na pierwszego woźnicę:
- Dawaj – burknął surowo do niego. Ubrany w oficerski mundur kapitan, zeskoczył i zasalutował przecierającemu usta.
- Dzień dobry pułkowniku Commander. Nazywam się kapitan Stanford, od dzisiaj ja będę przywoził napoleońskich bękartów do pana twierdzy – zasalutował i dodał obracając się do tyłu – Wieźliśmy na rozkaz generała Wesley’a jeszcze wielkim wozem, dziwną szafę, ale koło padło pod wielkim drzewem tam, na wzgórzu – po czym rozejrzał się wkoło, a kiedy zobaczył tylko ledwo wystający spod ziemi ceglasty kawałek budynku, otworzył usta i powiedział – Ta twierdza… najcięższe więzienie europy jest… gdzieś dalej, prawda? Może trzeba podjechać?
Wax Commander nie zwracając uwagi, obszedł wozy, przy każdym przystając na chwilę. Zaglądał do środka, później na kałużę pod spodem, gdzie zbierała się krew.
- Ten transport od razu do glinianej celi – powiedział do dwóch osiłków, którzy przybiegli z kierunku, z którego on przyszedł wcześniej.
- Tak jest panie naczelniku - Zaczęli od ostatniego wozu, który stał wszystkimi kołami w czerwonych kałużach. Kapitan Stanford podszedł do łańcucha, kluczem rozpiął kłódkę i otworzył drzwiczki. Żaden z więźniów nie mógł wyjść o własnych siłach. Ludzie pułkownika Commandera podtrzymywali ich pod pachy, a kiedy trzeci, ostatni z nich, upadł twarzą w błoto, Wax położył mu nogę na głowie i przytrzymał, aż opór ustał całkowicie.
- Jak pan śmie?- Rzucił się do niego kapitan.
- Spierdalaj stąd – fuknął na niego pułkownik Commander.
- Przecież to wojna. To są jeńcy – pieklił się, próbując ocucić leżącego bez życia więźnia.
- Wojna jest tam. Daleko stąd. Tutaj jest dom śmierci. Jedzenie i umieranie ma taką samą tu wartość. Jeśli umarłeś, lepiej, bo nie trzeba szykować ci jedzenia.
- Protestuję. To żywi ludzie – Stanford zagradzał Waxowi drogę, nie pozwalając mu przejść.
- Tu przynosi się śmierć, nie życie. Cofnij się pan oficerku, bo utrudniasz rozładunek towaru – naczelnik prawie dotknął czołem przestraszonego kapitana, który przykląkł znów do zwłok, które zsuwały się lekko w większą kałużę, wraz z niosącym je strumieniami narastającego deszczu.
Oficer widząc, że jego próby ratowania nie dają skutku, podniósł się i zaczął pomagać ludziom Waxa, co chwilę zerkając w stronę przyglądającemu się niebu naczelnikowi. Kiedy ostatni wóz był pusty, Commander zbliżył się do Stanforda i wyrwał mu kartkę, na której zaznaczone było dwanaście nazwisk. Wyciągnął zza ucha kacze pióro, przyłożył do ust, a kiedy końcówka złapała trochę śliny, ponownie przyłożył do papieru i opuszczając powoli w dół, mruczał coś. Przedostatnie personalia skreślił, przeciągając długą kreskę w poprzek kartki, po czym spojrzał na leżącego w błocie więźnia. Już miał zwinąć, kiedy przyjrzał się ostatniej pozycji.
- Dick van Soest? – zdziwił się – Dezerter? – rzucił do kapitana, który spłoszony obrotem sprawy otworzył szeroko oczy.
- Skąd pan wie, panie pułkowniku Commander? – teraz jego zdziwienie przeszło w podziw.
- No to jeden z naszych. Holenderskie nazwisko. Van Soest… to była przed wojną, wielka rodzina. Chyba nie myśli pan, że francuskie psy noszą takie imiona? He? – spojrzał na wejście do budynku, w którym co rusz znikali jego ludzie, nosząc przybyłych – Tego ostatniego, van Soesta wsadźcie do wąsika – i uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał ponownie na kartkę. W jej prawym dolnym rogu, na wykropkowanym miejscu wykonał zamaszysty podpis, cisnął rulon w kapitana i powiedział:
- Żegnaj.
Brama ruszyła. Zaskoczony Stanford wskoczył na pierwszą bryczkę i popędził konie. Kiedy ostatni wóz znikł za zakrętem, mosiężne wrota zatrzasnęły się. Wax popatrzył w niebo. Krople deszczu odbijały się od jego porośniętej brodą i wąsami twarzy. Większe z nich osiadały na zaroście, nie mając siły na dalszą wędrówkę. Uchylił usta, jakby chciał złapać świeżego powietrza. Otworzył oczy i długo nie przymykał powiek. Duże krople odbijały się od powierzchni oka i skakały we wszystkich kierunkach. Syczał delikatnie, uśmiechając się przy tym. Kiedy w drzwiach ceglastej twierdzy znikł ostatni z wprowadzanych więźniów, obrócił się na pięcie i ruszył do przodu.”
Koniec cytatu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

znów wróciłem do niej... nie ma innej drogi...

- Oddychaj – szepnęła – Ja poczekam.
Byliśmy sami. Położyłem głowę na jej kolanach, twarzą ku górze, by widzieć jej błyski, które patrzyły na mnie… by widzieć policzki, wygładzone przez moje oczy… by czuć dotknięcie jej źrenic. Odkrywała przede mną coś tajemniczego, zakazanego… Bałem się dotknąć. Poczerwieniałem chyba, czułem wypieki… a ona uśmiechała się do mnie. Jak głowy są tak blisko, to widać tak śmiesznie, jak druga osoba dokładnie patrzy to w jedno, to w drugie oko… Ona w jedno me oko zaglądała dłużej, jakby coś w nim śledziła. Nawet robiła niedużego zeza... a do tego jeszcze tak powoli przymykała powieki. Jakby na ten tylko moment zwalniała wszystko. I pierwsza dotknęła mnie… wsunęła palec między moje długie paluchy i chwilę pocierała. Opuszkiem. Byłem blisko wrzenia. Musiałem dziwnie wyglądać z otwartymi jak bramy oczami. Jeszcze mocniej się uśmiechnęła, aż pokazały się jej bielutkie zęby. Na chwilę… tak, bym mógł upewnić się, że nie jest aniołem. Rozprostowała palce i przyłożyła dłoń na mojej. Wdychałem powietrze, bo coraz ciężej było zapanować nad tym paleniem. Zacisnęła w splocie nasze dłonie i musiałem przymknąć oczy. Ja i Malwa. Kiedy przebyłem już urwistą podróż po wspomnieniach z plaży i brzozowego lasku, poczułem że lekko poruszyła się. Nie śmiałem nawet uchylić powiek… a ona, pewnie to nie ona tylko moja wyobraźnia, położyła jej palec na mych ustach. Musiałem przełknąć ślinę, bo nie było dobrze z oddychaniem… więc to wcale nie wyobraźnia.
– Oddychaj – szepnęła. – Ja poczekam.
Gdybym mógł użyć tych skrzydeł, które wyrosły mi u ramion i ciasno układały się pod plecami... Gdybym mógł poruszyć nimi... Choć raz… Pokazałbym im, czym materialnym jest miłość. Otworzyłem oczy. Malwa. Płomienie pozostały, ale skrzydeł nie było... Może wcale nie potrzebuję unosić się? I znów jej źrenice... Tak blisko. Przesuwała palcem po moich brwiach. Ileż „przepraszam” było w każdym pojedynczym ruchu… ileż wytłumaczeń było w tych krótkich muśnięciach opuszkami. W końcu oderwałem się od jej serca. Choć czułem coś dziwnego. W sobie, pod piersiami, tam, gdzie zwykle było serce. Teraz działo się coś innego. Biło coś, ale to nie był stukot życia. Czułem. Położyła mi dłoń pod piersią, rozłożyła place, jakby coś trzymała, jakby coś chciała schować. Byłem przytomny. Widziałem dokładnie, że wkłada coś. Niewidzialnego. Uniesienie. Pierwsze uniesienie ku niebu… To nie była para z gorących ust, wydychana w rodzicielskich pokojach. Jakże daleko od światła. W jej źrenicach tyle dróg...
– Chodź już – jej głos. – Dziś będzie chłodna noc. Chodź. Ogrzej się.
Nie mogłem uwierzyć, że jest. Że jest ze mną. Że mogę… że posiadam. Że istnieję…

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

- Jeszcze data...


Zatem za każdą podróżą stoją kolejne informacje. Nie tak dawno dziwiłem się, że początek historii może sięgać aż początku XIX wieku, a jednak to prawda. I ta rodzina przemysłowców: Milfordów, potwierdza moje przypuszczenia. Powoli dowiadujemy się, kto sprowadził zegar do Anglii. Powoli wyciągam wraz z Mike’iem informacje, wg których Bober Banaray mógł urodzić się w angielskim tajnym więzieniu, wykopanym na terenach obecnej Holandii. Dotarłem do kserokopii rękopisu niejakiego Michel’a Huillo. To on, Francus, został sprowadzony siłą przez naczelnika owego więzienia niejakiego Wax’a Commander’a. (nadal nie znam jego prawdziwego imienia i nazwiska) Jeśli to wszystko uda mi się potwierdzić, pozostanie już tylko odpowiedzieć na pytanie: kto przywiózł dojrzałego już chłopca pod szpital Cromwell House, pewnego sierpniowego dnia o świcie:
„Dorożka pędziła pustą kasztanową aleją. Przy szpitalu Cromwell House wybrzmiewały pojedyncze odgłosy bomb. Woźnica sprawnie omijał leje po wybuchach. Zatrzymał się ostro przed wjazdem do czerwonego budynku, którego podwójne wieże górowały nad wschodnią częścią Londynu. Zatrzymane konie, stały niespokojnie. Był świt. Rozgrzane ciała zwierząt parowały siną mgłą. Dokoła nie było żywego ducha.
Kiedy nalot ucichł, z wartowniczej budki szpitala wyszedł mężczyzna. Podszedł do bramy, przyglądał się chwilę, po czym włożył w zamek klucz i przekręcił go dwa razy. W tej samej chwili, drzwiczki dorożki uchyliły się. Sędziwy mężczyzna, ubrany w kosztowne i nienagannie wyprasowane rzeczy, z trudem wysiadł. Woźnica zawinął lejce na pręcie hamulca i chciał zeskoczyć, ale starzec kiwnął do niego zakazująco, po czym spojrzał w stronę szpitala. Wartownik nie spuszczał z niego wzroku. Starzec pochylił się do środka i po chwili wyciągnął z niej zawiniętą w koc postać dziecka. Podrzucił na obu rękach i z wielkim trudem doniósł do samej bramy. Kiedy napotkał pytający wzrok wartownika krótko rzucił:
- Otwieraj.
Mężczyzna wykonał polecenie, a stary położył ciało chłopca na piasku. Onieśmielony wartownik podbiegł do stróżówki, sięgnął po papier i pisadło, wrócił do starego, który napisał imię i nazwisko. Zerwał się wiatr zagłuszając kilka zdań, które wymienili.
- Jeszcze data proszę pana – pouczył go mężczyzna. Stary podniósł okrągłe binokle i we wskazanym miejscu wpisał: 29 sierpnia 1918 rok, po czym przyklęknął przy chłopcu i cicho powiedział:
- Trzymaj się – wstał, włożył wartownikowi do kieszeni płaszcza plik banknotów, wsiadł do dorożki i w pośpiechu odjechał.
Wartownik stał przez chwilę jak sparaliżowany. Kilka razy spojrzał za oddalającym się powozem, po czym pochylił się nad leżącym chłopcem, odgarnął róg koca, którą przykryta była twarz.
Otwarte oczy wpatrywały się w niego. Chłopiec mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat. Miał gładką skórę, krótki nos i wąskie usta”.
„Ferro Voo Geo”, rozdział 2. Fragment.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Tego będę szukał...

Nie dałem niektórym szans, by wszystko od razu zrozumieć, ale proszę mi wierzyć, że nie jestem w stanie za każdym razem, czy tygodniem od początku tłumaczyć od podstaw zakamarków tej historii. Ja naprawdę się sam w tym momentami gubię. Może nie z powodu faktów czy linii faktograficznej (co było, co nie było) ale z powodów chronologii tych zdarzeń, które postępowały po wybudzeniu dzieci. Blog ten powstał przede wszystkim, by zawrzeć informacje, które nie miały szans znaleźć się w książce z powodów i tak – nadmiaru wątków. I po drugie, ten blog powstał, by na bieżąco śledzić to, co można z tej tajemnicy jeszcze wyciągnąć na światło dzienne. Pisząc, czy raczej składając „Woodward’a” wierzyłem, że napisanie kolejnych dwóch tomów zakończy wszystkie wątki i rozwikłane zostaną wszystkie tajemnice. Teraz już wiem, że tak nie jest i tak łatwo nie pójdzie. Wyznaczony termin wydania drugiego tomu, czyli „Syna Bobera” na ten rok jest nierealny. Przede wszystkim z powodu tego, że zmienia się to, co wiedziałem o tej historii. Zmienia się przede wszystkim motyw działania Bobera Banarego. Mam już naprawdę dosyć szukania śladów jego życia. Mam dosyć śledzenia tego, co raportuje w sądzie jego syn. Za dużo czasu straciłem na wątek Brijuński. Ponad trzy miesiące pracy mojej, pani Agnieszki Stasiak i pani Oli Łustaborowicz poszły na marne. Nie dowiedziałem się, po co na tej wyspie był Banary:

http://roczniak.blogspot.com/2010/03/nie-jestem-w-stanie-w-to-uwierzyc.html

Nie dowiedziałem się, co spowodowało, że Banary, (pacjent a później lekarz Cromwell House) wyjeżdża na południe na wyspy Brijunii. Wiem co tam widzi. Wiem, co go tam spotyka. Dlaczego po jego wyjeździe, młodszy syn Kupelwisera popełnia samobójstwo…?

http://www.economypoint.org/p/paul-kupelwieser.html

Nie wiem nadal, dlaczego Pash przyjechał stamtąd do Londynu. Dlaczego Banary przed swym samobójstwem napisał list do syna Andrew Pash’a, którego nigdy nie widział. Nigdy. Nie potwierdziłem, czy na pewno matką Pash’a była jedna z sióstr szpitala, niejaka Lisa Mcburry.
Teraz działam chaotycznie. Nie analizuję dat, ani faktów. Szukam odpowiedzi na pytania o transedencję. O motyw. O motyw tych wszystkich ludzi, zamieszanych w nękanie dzieci podczas śpiączek. To mnie interesuje. Nie chcę wiedzieć już tego, czy Pash znał dziennikarza Stewerta Rush’a. Chcę wiedzieć, co opętało tych, którzy poddali się tej niespotykanej kaście, czy może sekcie, a może wierze w nadprzyrodzone zdolności długowieczności… Tego będę szukał i o tym napiszę. Wiem, że nie sprostam wymaganiom tych, którzy chcą kryminału. Niestety nie interesuje mnie to już. Chcę wiedzieć, co zrobił Banary, że dotarł do ich umysłów, bez względu na to, czy będziemy to nazywać Krainą czy może Czyśćcem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

działania zamierzone

Kim jest Celiber… w żadnych zapiskach Cormona, ani w Mitach Drwali Losu nie ma wzmianki o Celiberze. Przejrzałem wszystko co miałem. Wydawało mi się, że wiem o Drwalach sporo, ale Celiber na pewno nie był Drwalem Losu. Na pewno nie był powołany do Krainy przez Cormona. Zatem dlaczego Cummings tyle pisał o tym? Po co? Skąd się o tym dowiedział? Czy możliwe, że od Maxa. Powiem zupełnie szczerze, że nie zamierzam szukać odpowiedzi na te pytania. Mam i tak sporo pracy przy wątkach londyńskich. Nie chcę by drugi tom był kryminałem, choć pewnie część krytyków się ucieszy, że będzie przewaga wątków kryminalnych a nie obyczajowych czy fantastycznych (Kraina nadal jest dla niektórych formą fantastyki zamiast przestrzenią umysłu). Tak czy owak, muszę odróżniać już działania zamierzone i wykonane przez tych bohaterów, od tego wszystkiego co pojawiło się obok (choć w żaden sposób nie potrafię tego wytłumaczyć).

wróciłem i wiem więcej

wiem dlaczego Pash przekazal policji informacje o Dziennikach Bobera...