piątek, 29 stycznia 2010

Listy Maxa do Malwy

Max w Woodwardzie, w ostatnim 25 rozdziale dociera do jej teczki, którą odnajduje w szpitalu. Teczki Mude Corri. Na zdjęciach widzi swoją Malwę, a fotografie pochodzą z dwóch miejsc: pierwsze to pokój hotelowy, ona na podłodze wśród porozrzucanych butelek, kilka brudnych strzykawek. Druga to melina, z której przewieziono Mude Corri po podcięciu sobie żył.
To pewnie wtedy Max znalazł także adres do matki Malwy. Na początku od tego właśnie chciałem zacząć drugi tom, ale wycofałem się z tego pomysłu. Jak pisałem kilka dni temu, zaczynam dużo, dużo wcześniej, by uzasadnić pojawienie się pewnej postaci, bardzo blisko związanej z Boberem Banarym… i nie mam na myśli Andrew Pash’a… ale o tym jutro.
W tych materiałach o listach i część listów (skany) – jest ten niesamowity język, poezja Maxa. Pisał do Malwy tak, jakby ona była w domu. Zakładał, że w końcu, pewnego dnia przyjdzie od niej odpowiedź. Wszystkie listy trafiały do rąk matki: Mude Corri.

Chciałem nawet, by część z tych fragmentów zamieścić w drugim tomie, ale nie wiem czy to dobry pomysł.

czwartek, 28 stycznia 2010

nie szukaj w przyszłości tego, co jest wieczne...

jak ja bardzo chciałbym znów słyszeć jej słowa… słowa Malwy, którymi opisywała swe uczucie do Maxa. Była tak, jak nauczyciel wyrażający najgłębsze prawdy świata… a fragment, kiedy Max umiera w Głębokim Lesie śnił mi się jeszcze długo po zamknięciu tego rozdziału:

rozdział 16 strona 421
„Woodward miał tylko jedno oko lekko otwarte. Całe ciało krępowały konary. Bezlistne gałęzie oplatały jego klatkę i szyję, zaciskając na jego ciele długie drewniane palce. Dotykała drżącą dłonią resztek widocznego policzka. Max mrugnął do niej.
– Co chcesz powiedzieć kochany? Mów proszę – przylgnęła do niego.
Wciskała swe palce między konary przy ustach. Zaciśnięte zwoje wypuszczały pąki. Im mocniej się szarpała, tym drzewo mocniej żyło. Bezradna, pochyliła głowę i przycisnęła usta do widocznego skrawka skóry – Co chcesz powiedzieć, kochany?
– Ta miłość nie ma przyszłości – wyjęczał Max.
Powiększone od łez oczy zamarły w ruchu.
– Nie szukaj w przyszłości tego, co jest wieczne – odparła.
Poruszył wolno okiem. Patrzył w niebo. Łza. Potem druga. Zbierały się w oczodole, jak w szklance, przez dno której patrzył chłopiec. Podniosła się, szybkim ruchem przeszukała kieszenie i wyjęła chusteczkę. Delikatnie osuszała jego twarz. Też płakała. Pierwsza łza trafiła na jego brew, następna na usta. Przytuliła się do niego.
– Kocham Cię. Pokochałam cię, jak cię ujrzałam – gładziła go po korzeniu. – Jestem taka zakochana. Nie mogłam z tobą wrócić. Nie byłam gotowa – przyłożyła ucho do ust, bo lekko uchylił je by coś szepnąć. – Mów Maksiu, mów. Ja wszystko słyszę.
Żadnego dźwięku. Poruszał chwilę okiem, a kiedy ją odszukał, zamknął powiekę. – Śpij ukochany – rozcierała zastygającą rękę. Przełykała łzy. – Nie zabieraj mi go – szeptała z goryczą w głosie. – Błagam, nie zabieraj. Czy tego musiałam właśnie doświadczyć, by zrozumieć swe błędy?”
Koniec cytatu

Pracuję mocno nad drugim tomem, ale tam jądro miłości takie niesamowite zatoczyło koło. Obawiam się jak to zostanie przyjęte. Miłość Maxa tak niesamowicie się przeistoczy. Z tego co odnajduje w listach, Max do samego końca jej tak bardzo potrzebował.
Dziś jest czwartek, 28 stycznia 2010 roku. Kończę końcowy podział wątków do 10 rozdziału. Jestem w końcowej fazie opracować modułów. Myślę, że po feriach zacznę już tylko pisanie właściwe. To dla mnie fabularne prowadzenie akcji. Poruszam się wtedy po rozdziale, który podzielony jest moduły, części, w które zaglądam w zależności od „przeciągu”. By opisać to, co będzie działo się z Maxem w domku Malwy, w Brzozowym Lasku… nie wiem jak przenieść to, co widzę w tych listach.

wtorek, 26 stycznia 2010

narracje i moje preferencje

Do późnej nocy ślęczałem nad Korytarzem Prawdy dla Kolesia, ale chyba wycofam się z wprowadzania go do Krainy. Popołudniem wybrałem się na koncert Kayah i imprezę „Chrońmy życie”, na którym był prezentowany mój mały dokument „Chronię życie”. Po powrocie nie mogłem oderwać się od myśli, że Max tak ciężko przeżyje spotkanie z Malwą. Poza tym, w tych luźnych, dziennikowych swych zapiskach, myślę głośno, że zmienię trochę tryby narracji. Wczoraj zamieściłem fragment narracji standardowej, czyli narrator w 3 osobie (i to tzw. Niemyślący). Pamiętam jak przy Woodwardzie, pierwszą redakcję robiła pani Ewa Adamczewska i ona mnie gromiła za to, że tak upieram się przy tego rodzaju narracji. A ja z uporem maniaka tłumaczyłem, że nienawidzę takiego typu narracji.
Podaję przykład:
„Banary usiadł przy biurku i podpierając się na łokciach, zanurzył twarz w swych dużych dłoniach. Ciężko wzdychał, wypuszczając powietrze przez szczelnie zaciśnięte palce.”
I drugie zdanie:
„Banary usiadł przy biurku i podpierając się na łokciach, zanurzył zmęczoną twarz w swych dużych dłoniach. Ciężko wzdychał, i zrezygnowany wypuszczał powietrze przez szczelnie zaciśnięte palce.”
Dwa dodane przymiotniki, a jak podpowiadają stan bohatera. Po co tak? Pytałem moją panią redaktor. A czemu nie? – słyszałem w odpowiedziach… i nadal uważam, że lepiej nie poddawać czytelnikowi wszystkiego na tacy. Jak w filmie. Jak bohater stoi przed lustrem, to może jedynie potrzeć czoło, zmarszczyć buźkę… zacisnąć pięści… I to cały jego opis… grymas i mimika.

Natomiast będzie mi trudniej w rozdziałach, które dotyczyć będą Krainy. (nie do końca mogę powiedzieć dlaczego) ale będę podawał przykłady w miarę postępu prac.
Środa/27 stycznia/2010

Syn Bobera czyli drugi tom opowieści

Jest dzisiaj 26 stycznia 2010 roku. Siadam do ciągłego pisania fabuły drugiej części, czyli Syna Bobera. Rozpisałem całość już w kompletny szkielet. O ile nic się nie zmieni, drugi tom będzie miał 20 rozdziałów, tak przynajmniej podzielił obecnie treść. Pierwsze dwa rozdziały przenoszą mnie do początku XIX wieku.

Początek cytatu:

Rozdział 1

Lało. Kiedy ostatni zaprzęg wjechał na teren więzienia, mosiężna brama zatrzasnęła się. Żaden z czterech wozów nie miał dachu. Woda wpadała do środka, wprost na poranione ciała więźniów. Spływała po ich kończynach. Ślizgając się po posiniaczonych skórach, wdzierała się w mięso otwartych ran i rozlewiskiem kończyła w czerwonych kałużach, w których koła stały zanurzone do połowy, tak że ledwo było widać umęczone przebytą drogą osie. Gdzieś z dołu, doszedł wszystkich głośny kaszel, który nieprzerwanie trwał, zbliżając się do pierwszego wozu. Konie niespokojnie przebierały nogami, tworząc głębokie dziury. Kaszlący mężczyzna, o barczystych plecach i muskulaturze atlety, zatrzymał się, oparł rękę o czubek dyszla i kończył wydzieranie z płuc resztek powietrza. Spłoszone mustangi podrywały grzywy. Mężczyzna uspokoił je jednym ruchem. Podniósł głowę i spojrzał na pierwszego woźnicę:
- Dawaj – burknął surowo do niego. Ubrany w oficerski mundur kapitan, zeskoczył i zasalutował przecierającemu usta.
- Dzień dobry pułkowniku Commander. Nazywam się kapitan Stanford, od dzisiaj ja będę przywoził napoleońskich bękartów do pana twierdzy – zasalutował i dodał obracając się do tyłu – Wieźliśmy na rozkaz generała Wesley’a jeszcze wielkim wozem, dziwną szafę, ale koło padło pod wielkim drzewem tam, na wzgórzu – po czym rozejrzał się wkoło, a kiedy zobaczył tylko ledwo wystający spod ziemi ceglasty kawałek budynku, otworzył usta i powiedział – Ta twierdza… najcięższe więzienie europy jest… gdzieś dalej, prawda? Może trzeba podjechać?
Wax Commander nie zwracając uwagi, obszedł wozy, przy każdym przystając na chwilę. Zaglądał do środka, później na kałużę pod spodem, gdzie zbierała się krew.
- Ten transport od razu do glinianej celi – powiedział do dwóch osiłków, którzy przybiegli z kierunku, z którego on przyszedł wcześniej.
- Tak jest panie naczelniku - Zaczęli od ostatniego wozu, który stał wszystkimi kołami w czerwonych kałużach. Kapitan Stanford podszedł do łańcucha, kluczem rozpiął kłódkę i otworzył drzwiczki. Żaden z więźniów nie mógł wyjść o własnych siłach. Ludzie pułkownika Commandera podtrzymywali ich pod pachy, a kiedy trzeci, ostatni z nich, upadł twarzą w błoto, Wax położył mu nogę na głowie i przytrzymał, aż opór ustał całkowicie.
- Jak pan śmie?- Rzucił się do niego kapitan.
- Spierdalaj stąd – fuknął na niego pułkownik Commander.
- Przecież to wojna. To są jeńcy – pieklił się, próbując ocucić leżącego bez życia więźnia.
- Wojna jest tam. Daleko stąd. Tutaj jest dom śmierci. Jedzenie i umieranie ma taką samą tu wartość. Jeśli umarłeś, lepiej, bo nie trzeba szykować ci jedzenia.
- Protestuję. To żywi ludzie – Stanford zagradzał Waxowi drogę, nie pozwalając mu przejść.
- Tu przynosi się śmierć, nie życie. Cofnij się pan oficerku, bo utrudniasz rozładunek towaru – naczelnik prawie dotknął czołem przestraszonego kapitana, który przykląkł znów do zwłok, które zsuwały się lekko w większą kałużę, wraz z niosącym je strumieniami narastającego deszczu.
Oficer widząc, że jego próby ratowania nie dają skutku, podniósł się i zaczął pomagać ludziom Waxa, co chwilę zerkając w stronę przyglądającemu się niebu naczelnikowi. Kiedy ostatni wóz był pusty, Commander zbliżył się do Stanforda i wyrwał mu kartkę, na której zaznaczone było dwanaście nazwisk. Wyciągnął zza ucha kacze pióro, przyłożył do ust, a kiedy końcówka złapała trochę śliny, ponownie przyłożył do papieru i opuszczając powoli w dół, mruczał coś. Przedostatnie personalia skreślił, przeciągając długą kreskę w poprzek kartki, po czym spojrzał na leżącego w błocie więźnia. Już miał zwinąć, kiedy przyjrzał się ostatniej pozycji.
- Dick van Soest? – zdziwił się – Dezerter? – rzucił do kapitana, który spłoszony obrotem sprawy otworzył szeroko oczy.
- Skąd pan wie, panie pułkowniku Commander? – teraz jego zdziwienie przeszło w podziw.
- No to jeden z naszych. Holenderskie nazwisko. Van Soest… to była przed wojną, wielka rodzina. Chyba nie myśli pan, że francuskie psy noszą takie imiona? He? – spojrzał na wejście do budynku, w którym co rusz znikali jego ludzie, nosząc przybyłych – Tego ostatniego, van Soesta wsadźcie do wąsika – i uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał ponownie na kartkę. W jej prawym dolnym rogu, na wykropkowanym miejscu wykonał zamaszysty podpis, cisnął rulon w kapitana i powiedział:
- Żegnaj.
Koniec cytatu.

I myślałem, że w Woodwardzie było wiele wątków, ale jak teraz zagłębiłem się to wszystko, to tonę. Nie radzę sobie z ogarnięciem tego, co sam w większości napisałem. Prowadzę akcję na tylu poziomach, że ich przecięcia trudne są do zlokalizowania.