Jest dzisiaj 26 stycznia 2010 roku. Siadam do ciągłego pisania fabuły drugiej części, czyli Syna Bobera. Rozpisałem całość już w kompletny szkielet. O ile nic się nie zmieni, drugi tom będzie miał 20 rozdziałów, tak przynajmniej podzielił obecnie treść. Pierwsze dwa rozdziały przenoszą mnie do początku XIX wieku.
Początek cytatu:
Rozdział 1
Lało. Kiedy ostatni zaprzęg wjechał na teren więzienia, mosiężna brama zatrzasnęła się. Żaden z czterech wozów nie miał dachu. Woda wpadała do środka, wprost na poranione ciała więźniów. Spływała po ich kończynach. Ślizgając się po posiniaczonych skórach, wdzierała się w mięso otwartych ran i rozlewiskiem kończyła w czerwonych kałużach, w których koła stały zanurzone do połowy, tak że ledwo było widać umęczone przebytą drogą osie. Gdzieś z dołu, doszedł wszystkich głośny kaszel, który nieprzerwanie trwał, zbliżając się do pierwszego wozu. Konie niespokojnie przebierały nogami, tworząc głębokie dziury. Kaszlący mężczyzna, o barczystych plecach i muskulaturze atlety, zatrzymał się, oparł rękę o czubek dyszla i kończył wydzieranie z płuc resztek powietrza. Spłoszone mustangi podrywały grzywy. Mężczyzna uspokoił je jednym ruchem. Podniósł głowę i spojrzał na pierwszego woźnicę:
- Dawaj – burknął surowo do niego. Ubrany w oficerski mundur kapitan, zeskoczył i zasalutował przecierającemu usta.
- Dzień dobry pułkowniku Commander. Nazywam się kapitan Stanford, od dzisiaj ja będę przywoził napoleońskich bękartów do pana twierdzy – zasalutował i dodał obracając się do tyłu – Wieźliśmy na rozkaz generała Wesley’a jeszcze wielkim wozem, dziwną szafę, ale koło padło pod wielkim drzewem tam, na wzgórzu – po czym rozejrzał się wkoło, a kiedy zobaczył tylko ledwo wystający spod ziemi ceglasty kawałek budynku, otworzył usta i powiedział – Ta twierdza… najcięższe więzienie europy jest… gdzieś dalej, prawda? Może trzeba podjechać?
Wax Commander nie zwracając uwagi, obszedł wozy, przy każdym przystając na chwilę. Zaglądał do środka, później na kałużę pod spodem, gdzie zbierała się krew.
- Ten transport od razu do glinianej celi – powiedział do dwóch osiłków, którzy przybiegli z kierunku, z którego on przyszedł wcześniej.
- Tak jest panie naczelniku - Zaczęli od ostatniego wozu, który stał wszystkimi kołami w czerwonych kałużach. Kapitan Stanford podszedł do łańcucha, kluczem rozpiął kłódkę i otworzył drzwiczki. Żaden z więźniów nie mógł wyjść o własnych siłach. Ludzie pułkownika Commandera podtrzymywali ich pod pachy, a kiedy trzeci, ostatni z nich, upadł twarzą w błoto, Wax położył mu nogę na głowie i przytrzymał, aż opór ustał całkowicie.
- Jak pan śmie?- Rzucił się do niego kapitan.
- Spierdalaj stąd – fuknął na niego pułkownik Commander.
- Przecież to wojna. To są jeńcy – pieklił się, próbując ocucić leżącego bez życia więźnia.
- Wojna jest tam. Daleko stąd. Tutaj jest dom śmierci. Jedzenie i umieranie ma taką samą tu wartość. Jeśli umarłeś, lepiej, bo nie trzeba szykować ci jedzenia.
- Protestuję. To żywi ludzie – Stanford zagradzał Waxowi drogę, nie pozwalając mu przejść.
- Tu przynosi się śmierć, nie życie. Cofnij się pan oficerku, bo utrudniasz rozładunek towaru – naczelnik prawie dotknął czołem przestraszonego kapitana, który przykląkł znów do zwłok, które zsuwały się lekko w większą kałużę, wraz z niosącym je strumieniami narastającego deszczu.
Oficer widząc, że jego próby ratowania nie dają skutku, podniósł się i zaczął pomagać ludziom Waxa, co chwilę zerkając w stronę przyglądającemu się niebu naczelnikowi. Kiedy ostatni wóz był pusty, Commander zbliżył się do Stanforda i wyrwał mu kartkę, na której zaznaczone było dwanaście nazwisk. Wyciągnął zza ucha kacze pióro, przyłożył do ust, a kiedy końcówka złapała trochę śliny, ponownie przyłożył do papieru i opuszczając powoli w dół, mruczał coś. Przedostatnie personalia skreślił, przeciągając długą kreskę w poprzek kartki, po czym spojrzał na leżącego w błocie więźnia. Już miał zwinąć, kiedy przyjrzał się ostatniej pozycji.
- Dick van Soest? – zdziwił się – Dezerter? – rzucił do kapitana, który spłoszony obrotem sprawy otworzył szeroko oczy.
- Skąd pan wie, panie pułkowniku Commander? – teraz jego zdziwienie przeszło w podziw.
- No to jeden z naszych. Holenderskie nazwisko. Van Soest… to była przed wojną, wielka rodzina. Chyba nie myśli pan, że francuskie psy noszą takie imiona? He? – spojrzał na wejście do budynku, w którym co rusz znikali jego ludzie, nosząc przybyłych – Tego ostatniego, van Soesta wsadźcie do wąsika – i uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał ponownie na kartkę. W jej prawym dolnym rogu, na wykropkowanym miejscu wykonał zamaszysty podpis, cisnął rulon w kapitana i powiedział:
- Żegnaj.
Koniec cytatu.
I myślałem, że w Woodwardzie było wiele wątków, ale jak teraz zagłębiłem się to wszystko, to tonę. Nie radzę sobie z ogarnięciem tego, co sam w większości napisałem. Prowadzę akcję na tylu poziomach, że ich przecięcia trudne są do zlokalizowania.
wtorek, 26 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz