niedziela, 26 grudnia 2010

księga oczu

Tuż przed świętami dostałem tłumaczenie Raiakash. „Księgi Oczu” z której Sagas korzystał podczas powrotu do Przedmieść.

sobota, 25 grudnia 2010

W połowie drogi od życia…

"...Święta są święte. Sam to wymyśliłem. Lulaj że dzieńczuchny, tak smakowałem utulanie w płaczu. Kolędy to bliskość. Przez ojca pracę, przez jego poglądy, nigdy nie mogłem zbliżyć się do tego, co dawał kościół i niosła religia. Jak przed świętami przyjeżdżał Borys, szedł zawsze do kościoła. W jednej chwili, z wiecznego urwipołcia i babiarza, wskakiwał w ścisłe menu kościelnych obrzędów. Ja, klęcząc na mszy obok niego, musiałem mocno podpatrywać czynności, jakie wykonuje się, przykładając pięść do piersi i mówiąc: moja wina. Nie drwiłem z tego nigdy. To musiało być coś wielkiego, skoro mój przyjaciel, z pewnością największy ignorant na tej planecie, poświęcał temu tyle czasu. Wkładał tyle energii. Sam mocno podczytywałem poczty królów, potrafiłem wymienić wszystkie wyprawy krzyżowe i rozumiałem ich związek ze śmiercią Jezusa. Kiedy tylko nie grałem i nie musiałem udawać, że odrabiam lekcje, brałem z regału podręcznik historii i czytałem. Kiedyś nawet znalazłem szaleńczy fragment o tym, że ktoś sfałszował ewangelię świętego Mateusza. To znaczy nie sfałszował, tylko ukradł oryginał, który był pisany w aramejskim i przełożył na grekę. Ponoć były tam jednoznaczne wskazówki co do grobu Jezusa i opisane z detalami złożenie ciała. Ale to był fragment z jakiejś gazety, chyba recenzja. To było takie słowo, jakby Carriotta. Długo szukałem w bibliotece, nawet wzbudziłem tym uznanie starego, który raz usłyszał na wywiadówce, że mam najwięcej odwiedzin w bibliotece. Ale później zmieniły mi się godziny treningów i musiałem zaprzestać poszukiwań, bo nie nadążałem z niczym.

Wigilijny wieczór czuło się wszędzie. Nie tylko pachnący, smażony karp, popijany czerwonym barszczem. Mogłem jeść i jeść. Do znudzenia. Mama pilnowała ilości spożytych potraw. Wyliczała dokładnie. Najpierw trzy zupy: grzybowa, owocowa na zimno i czerwony barszcz z uszkami.
Później śledzie, na kilka sposobów. Kapusta z grzybami. Karp w galarecie na zimno i dopiero karp smażony. W mące, jajku i bułce. Na głębokim oleju. I ciasta plus kompot z suszu. Oj czekało się cały rok na to obżarstwo. Ojciec mawiał za każdym razem, że tak jedzą Słowianie, ale co mi tam… czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Pod choinką leżały prezenty. Nigdy nie było wiadomo, ile jest atrap. Mama zawijała puste pudełka, by było więcej. Ja jednak czułem, że najważniejszy prezent dla mnie został już kupiony. I choć koncert miał być dopiero latem, bilety trzeba było wykupić do końca roku, czyli de facto do Wigilii, a chłopaki straszyli, że już dawno nie ma biletów. Takie dziwne ustalenia kontraktowe, wynikające ponoć stąd, że band i obsługa muszą, w zależności od ilości sprzedanych biletów, wybrać miejsce. I pewnie ustalić z setkę szczegółów dotyczących dojazdu fanów, infrastruktury medycznej, rozmieszczenia wozów straży na wypadek pożaru. Wszystko o tym było w mej biblii „Wyposażenie Sceniczne – Największe Koncerty Rockowe Świata”. Tak sobie marzyłem. Całymi dniami, tygodniami. Czas mijał. Ojciec przestał chodzić na wywiadówki. Nie wyszło w ogóle na jaw moje wtargniecie do szkoły. Wszystko układało się jak należy. Nie mogłem uwierzyć, że tak niebywale spokojnie dotrwam do wakacji i pojadę na koncert. I pewnego pięknego dnia szkoła skończyła się. Wraz ze szkołą skończyło się maltretowanie resztek neuronów. Wraz z procesem znikających neuronów przychodziła wielka ulga. Miałem wprawę w zamianie i rękodziele w dzienniku, zatem nie była wielką trudnością korekta ocen z kilku przedmiotów, by sprostać średniej postawionej przez zgreda. Ale co tam. Słońce paliło mi skórę. Na serce lały mi się ciepłe, nucone przeze mnie akordy Satrianiego. W duszy widziałem koncert. Mój koncert. Ja grałem, ktoś słuchał. Niespieszno mi było do domu. Mama pewnie i tak się nawet nie odezwie. Stary przełknie tę średnią i będzie cool. Ciepłe powietrze atakowało mi nozdrza wakacjami. To naprawdę miłe uczucie. Doznanie wolności... takiego wolnego wyboru w... tej hermetycznej ułudzie wolności i szczęścia. Nie przeczuwałem, że ten dzień zamieni się w ciężki walec, który powoli nadjeżdżał".
"Woodward" fragment.

wtorek, 21 grudnia 2010

naczelnik Commander

Profesor zrobił dwa kroki w lewo i pod ścianą próbował obejść leżącego Commandera.
- Co pan rozszyfrował? – spytał jak gdyby nigdy nic się wcześniej nie
stało. Podniósł się, wspierając ręce o rozgrzane palenisko.
- Może będzie lepiej dla… może będzie lepiej, jak pan odstawi tę księgę? – głos profesora drgał.
Commander wyprostował się. Przyłożył płasko dłonie do ściany, i przesuwał się bezszelestnie w kierunku ognia paleniska. Cień jego brody wydłużył się, a policzki zapadły pod oczami.
- Niech pan mówi profesorze Huillo – głos mu wracał do normalności.
Michel Huillo usiadł przy stole i długo nie mógł zacząć. Ukradkiem obserwował naczelnika, który najpierw wił się jak w skurczu, a później przysiadł blisko ognia. Kiedy Huillo otworzył księgę, Commander syknął prawie niedosłyszalnie.
Profesor próbował odczytać naniesione z boku notatki, ale zdania fruwały jak uwolnione ptaki. Kiedy Commander zbliżył się do niego, zacisnął pięści, zebrał się w sobie i spokojnie zaczął:
- Ta księga nazywa się Księgą Holdorium. To nieznane dotąd słowo,
ale tak właśnie dziwnie brzmi – starał się kątem oka kontrolować, co robi naczelnik, ale Wax zastygł jak bryła - Po drugie, rozpoznałem kilka etapów, które podaje księga. To dziwne słowa. Starałem się nadać im sens zarówno frazeologiczny jak i słowotwórczy. Zrozumiałem chyba, gdzie jest początek i wyszło mi, że całość tego przekazu podzielona jest na fazy. Pierwszą częścią jest etap, który nazwałem etapem Prologinacji. Zawiera w sobie otwarcie, czyli prolog, wstęp. Jednak drugi człon skupia się na poszukiwaniu. Moim zdaniem, te słowo które się wciąż powtarza, to słowo Terrus. Wyraźnie przez dwa r. To on poszukuje dzieci. W tekście młodzi błądzący… to dla mnie dzieci. Zatem Terrus poszukuje dzieci.

piątek, 3 grudnia 2010

środa, 1 grudnia 2010

mróz osiada na wszystkim...

„W motelu, do którego odesłali mnie rodzice, jest tak zimno, że śpię w czapce i w rękawicach. Próbuję domknąć okno, ale jest przymarznięte, już dawno zawekowane poczuciem bezpieczeństwa. Mróz osiada na wszystkim”.
Violletta z Holandii prosiła mnie, bym więcej zamieszczał cytatów z listów Maxa, ale nie mam za dużo możliwości. Te fragmenty, które na pewno wejdą do drugiego tomu, czyli do „Syna Bobera” nie są długie. Przyznaję za Nią, że są bardzo mocne, momentami destrukcyjne, ale przecież nie mogę ich korygować ani „rozweselać”.
Potęguje je to, że Max nie zrobił tego z powodu depresji czy jakiś psychotycznych przesłanek. Uważam dziś tak samo, jak dwanaście lat temu. Max się bał i nie był to strach nieuzasadniony. Wiem na pewno, że bał się tego, któremu wykradł informacje. Bał się realnie i nie o swoje życie, do którego miał stosunek luźny. Max bał się, że padnie ofiarą nadużywania reguł Awersowych. Max je poznał. Jest to w ostatnim liście do Cornela Cummings’a.

Pisać proszę do mnie tylko na: jacek.roczniak@gmail.com

sobota, 20 listopada 2010

Przewodnik po prawdzie…

Cornel Cummings tak opisał Maxa Woodward’a: „Przewodnik po prawdzie”. Ale Cummings dotarł tylko do fragmentu dzienników Bobera. A ściślej mówiąc, trzymał te dzienniki tylko kilkanaście minut w swych rękach. Jaki to ma związek z Maxem i jego cytatem? Przede wszystkim taki, że tylko Max przeczytał te "Dzienniki Bobera" w całości. Cummings wielokrotnie w trakcie mych prac dokumentacyjnych, powoływał się na informacje z tych dzienników, jednak jego styczność z nimi była naprawdę nikła.
Cummings dokładnie przeczytał trzy fragmenty: wstęp, w którym Bober uzasadnia poszukiwanie swojej tożsamości. Drugi, w którym Bober opisuje moment rozpoczęcia prac i operacji na otwartym sercu oraz trzeci, dotyczący zapisków Michela Huillo (znanych jako Diariusz Michela Huillo)
Pisać proszę do mnie tylko na: jacek.roczniak@gmail.com

piątek, 19 listopada 2010

środa, 10 listopada 2010

Seryjny...

Cornel Cummings się mylił. Po pierwsze dlatego, że Andrew Pash wiedział o istnieniu swego ojca. Andrew Pash wiele lat temu pochował swoją matkę. Kilka dni temu pisałem o wizytach Bobera Banarego na wyspie Brijuni. W pierwszym przypadku był po odnalezieniu listu Kupelwisera w Cromwell House. Drugi raz jednak pojechał z innej przyczyny. Pash nie chciał go znać. Moim zdaniem, to nie Bober napisał list do Pasha, by przyjechał do Londynu. Moim zdaniem to nie Bober go wezwał.
Od początku: Po samobójstwie Bobera Banarego, policja zarządza obserwację jego willi przy Queen’s Caroline Street numer 51. Przy jego łóżku w szpitalu (Banary nie umiera, tylko zapada w śpiączkę) policja ustawia, pilnującego go funkcjonariusza. Po jakimś czasie (wciąż mam różne okresy i daty tego zdarzenia) do Londynu przyjeżdża Andrew Pash. Zostaje śledzony i w końcu zatrzymany. Zeznaje, że jest synem Bobera i że przyjechał na prośbę ojca. Policja przechwytuje list, z którym przyjechał Pash. List który napisał do niego ojciec. Jednak moim zdaniem, Bober nie napisał tego listu. Ktoś inny wezwał Pasha. I na tę chwilę uważam, że ta sama osoba pomogła Boberowi w samobójstwie.
Przecież po tym zdarzeniu, kiedy ciało Bobera runęło w dół na Makietę (po otwarciu schodów… dokładnie opisałem to w „Woodward”, przecież w domu była wtedy matka. Matka Maxa. Beth Woodward. Ona zeznała, (co również zamieściłem w pierwszej części powieści) że znalazła w pracowni Bobera kamerę i taśmę. Na tej taśmie było coś bardzo ważnego. Ktoś odwiedził Bobera. Zostało to zarejestrowane. Policja przejęła tę kasetę. Gdzie ona jest?

Pisać proszę do mnie tylko na: jacek.roczniak@gmail.com

czwartek, 4 listopada 2010

Podziemnie Więzienie Vierhuizen.

Potrzebuję figurki.
Wiem już, gdzie były schowane figurki Dicka van Soest'a (jedynego holenderskiego więźnia z Vierhuizen) oraz jego oprawcy, naczelnika tegoż szaleństwa Waxa Commnadera. (niestety nadal nie ustaliłem prawdziwego imienia i nazwiska).
Obie figurki zostały odnalezione przez Michela Huillo w 1856 roku, ale profesor Huillo nie zabrał ich ze sobą. Nie tknął ani ich, ani tego, w czym były przechowywane. Dlatego wydaje mi się, że muszę znów poprosić o pomoc w poszukiwaniach, bo jestem pewny, że istnieją nadal. Wystarczy duplikat, taki jaki zdobyłem dla Bobera Banarego.
Pisać do mnie proszę tylko na: jacek.roczniak@gmail.com

wtorek, 2 listopada 2010

"świat nie radzi sobie z ludzkimi sprawami..."

„…świat nie radzi sobie z ludzkimi sprawami” tak powiedział Max Woodward, kiedy Cummings spytał go w liście, dlaczego zdecydował się drugi raz. A i ja utknąłem w piątym rozdziale. Znów mam sprzeczności w tym co powiedziała Cornelowi matka Maxa, Beth Woodward. Sprzeczności oczywiście dotyczą ostatniego listu, który Max napisał do Malwy. (czyli do pani Corri – matki Malwy).
Cummings twierdził, że ten list otrzymał po pogrzebie od pan Gabriela. Tak też umiejscowiłem to w epilogu „Syna Bobera” jednak teraz okazuje się, że ten list Max wysłał na adres Cornela, tak jak i wszystkie listy, z tym, że ten ostatni list z tzw. Czarną obwódką, zabrała i schowała babcia Gwen Cummings. I jak mam do cholery to sprawdzić? To bardzo ważny element układanki, bo jeśli list ukryła babcia Gwen, to obecność pana Gabriela na pogrzebie jest co najmniej niesamowita! Co najmniej.
Pisać proszę do mnie tylko na: jacek.roczniak@gmail.com

środa, 13 października 2010

okres drugi, lata 1918 - 1922

Analiza „Dzienników Bobera” to spore przeżycie.
OKRES drugi LATA 1918 – 1922
To czas, który Bober powinien pamiętać najlepiej, ale niestety tak nie jest. Gdyby nie dozorca Finn, nikt by nie udokumentował pożaru Cromwell House. Pierwszego pożaru w tym szpitalu. Był rok 1924. Drugi był jak ustaliłem już bezsprzecznie w 1972 roku. Od tego roku stary budynek Cromwell został zamknięty. Ówczesny ordynator nakazał wybudowanie w południowej części parku drugiego, bliźniaczego w konstrukcji szpitala, które dzieci przechrzciły na Trenton. Niedawno dowiedziałem się, że Trenton School to nie chodzi o typ szkoły. Trenton to było nazwisko chłopaka, który jako ostatni, nie opuścił o własnych siłach Pokoju Trzydziestu Serii.
Pisałem o tym już dwa razy na początku roku, więc nie będę tutaj tego rozwijał, ale pisząc „Syna Bobera” postanowiłem ten wątek przywołać. Moment, kiedy Cornel Cummings w 1998 lub 1999 zostaje wpuszczony do zamkniętego Cromwell House i dociera do Pokoju Trzydziestu Serii:
„Kiedy oczyścili metr na metr, zobaczyli obaj drewnianą ramę, otoczoną metalową obręczą. Pan Rinky cofnął się po miotłę i przeciągnął nią wzdłuż widocznej szczeliny.
- Nigdy tam nie zaglądałem – dozorca miał spocone czoło – Długo nie wierzyłem, że może być coś nieodkrytego w tym budynku, szczególnie dla mnie. Jak to zobaczyłem niedawno, zrozumiałem, że wejścia musiały być jeszcze piętro niżej, czyli na poziomie minus trzy. A na wszystkich planach jest tylko dwa w dół. Dlatego nikt nawet nie szukał tego pomieszczenia.
- Więc jak go znaleźli robotnicy? Przypadek?
- Nie ma przypadków – burknął złowieszczo Rinky – To właśnie tutaj zgubiłem trop tego gościa – próbował wydmuchać kurz z nosa – Gdzieś tutaj mi znikł całkowicie. Jakby się zapadł pod ziemię. Na szczęście wtedy nadszedł Nugget…, coś tam robił przy zawiasach. I wtedy ostatecznie przepłoszyliśmy tego … sztormiaka.
- I co?
- I nic. On próbował podnieść tę klapę, ale nie dał rady. Uchylił ją tylko.”
<>
„Pan Rinky znikł w ciemnościach. Przyduszone starością światło z końca korytarza, ledwo przebijało się do miejsca, w którym stał Koleś. Potarł dłońmi barki, jakby chciał wywołać odrobinę ciepła.
- Niewygodna, zardzewiała ale jedyna jaką mam – dozorca wracał z drabiną. Podstawił ją chłopakowi pod ręce, a sam rozwinął przedłużacz i zapalił lampę.
- Ja świecę, ty wstawiasz! – wydał komendę nie czekając na reakcję.
Koleś potaknął.
Pan Rinky pochylił się i patrzył w dół. Wciśnięta do środka lampa wyrzuciła siatkę jasnych promieni, które zamiast rozświetlić mroczne pomieszczenie, wylały się po ciemnych ścianach, jakby ktoś je pochwycił i wcisnął w głąb.
Koleś wytężał wzrok, ale nie mógł dostrzec niczego.
- Wstawiaj powoli – nakazał dozorca opuszczając powoli kabel, na którego końcu była lampa.
Opuszczał drabinę, przesuwając końcami po krawędzi. Metalowa stopnie ślizgały się po żelaznej ramie, wydając prawie niedosłyszalny pisk. Kiedy stopki dotknęły podłogi chłopak spojrzał na staruszka.
- Ja pierwszy… - powiedział już mniej pewnie.
Stęknął przy przekładaniu nóg na pierwszy stopień i po chwili znikł pod podłogą. Oddychał ciężko, jakby powietrze nie chciało by je wdychał. Męczył się każdym wdechem, świszcząc kiedy wyrwana płucom przestrzeń, powracała do niedostępnej sali. Wdech i wydech. Wdech i świst.
- Możesz zejść – podniósł głowę i kiwnął do Kolesia.
Po kilku ruchach chłopak był na dole.
- Tędy szedł ogień – pan Rinky ledwo cedził słowa. Przełykał ślinę jakby pił wodę małymi łyczkami – Tędy szedł ogień, a tu się zatrzymał – wskazał dłonią po ścianie.
Czarne języki wiły w drewnie szlaczki i fale.
- Tutaj ogień się zatrzymał – staruszek przyłożył otwartą dłoń – Zobacz, wgłębienie. Ogień czekał… musiał żyć, zatrzymał się i czekał. Wypalone głębiej. Z tego drewna czerpał życie, jak ludzie tlenu.
Koleś miał powieki podniesiony pod samo czoło. Do uchylonych ust przylepiał się biały kurz.
- Nie byłem nigdy w tej Sali. Jednak wiem co może pożar. Jak przyszedłem tu pracować, dozorcą był stary Finn. Po drugiej wojnie, może to był 47 może 1948 rok. Chciałem wiedzieć wiele, ale on opowiedział mi tylko o pożarze. Opowiadał mi o ogniu. Mówił jak o człowieku. Jak o wędrowcu, który przyjeżdża coś odebrać.
- Panie Rinky – Koleś szeptał.
- Tak?
- Dlaczego ogień tędy… szedł? – Koli zaczął przygryzać wargi.
- Ogień wszedł tędy. Zobacz na te ślady. Tu na pewno były drzwi – zatoczył ręką łuk – A tutaj… spójrz… jakby się uniósł. Ogień jest albo mściwy albo poszukujący – teraz stary przełknął głośno ślinę – Pamiętam Finna. Ogień mściwy pali wszystko, co napotka na swej drodze. Ale ogień poszukujący to inteligentne płomienie, które wzniecają się, by przebyć drogę. Drogę po coś. Nie palą na oślep. Przypala i zwęgla, ale tylko po to, by dojść do celu.
- Ogień idzie do celu?
- … przemieszcza się – pan Rinky obniżył jeszcze głos, jakby nie chciał, by ktokolwiek go usłyszał – Przyłóż nos do ściany – kazał Kolesiowi po czym uczynił to samo – Czujesz coś?
Kolo posłusznie wykonał polecenie i przecząco kiwnął głową.
- Widzisz. Spalenizna nie pachnie. Ogień wędrowiec, nie zostawia śladów… nie rozpoznasz go po zapachu – przeciągnął nosem spory kawałek.
- Czy to na pewno jest…?
- Na pewno – nie dał mu dokończyć – To jest Pokój Trzydziestu Serii.
Sala była duża. Prowadziły do niej tylko jedne drzwi, które teraz były zamurowane czerwonymi cegłami. Pod najdalszą, najmniej spaloną ścianą stało łóżko, biały, przeszklony szpitalny regał i dwie niskie szafki.”

„SYN BOBERA” rozdział 11, fragment.

Proszę do mnie pisać na: jacek.roczniak@gmail.com

środa, 6 października 2010

sieć

Zatem już jest jasne, kim była matka Andrew Pash’a. Wróciła z Londynu na wyspę Brijuni. Po drugie, ten najcięższy… praktycznie nieprzetłumaczalny fragment „Dzienników Bobera” został w końcu przełożony na polski. Najpierw rozszyfrowany (wiele znaków i wyrazów było bohomazami) a za sprawą Aleksandry Łustaborwicz, jest jego polska wersja.
Tak jak wiadomo od 2001 roku, „Dzienniki Bobera” dzielą się na dziesięć okresów. Były pisane dosyć późno. Żadna część nie została spisana za tzw. Pierwszym podejściem. Po używaniu pióra, po zmieniającym się piśmie, można powiedzieć, że część była pisana w odstępie ponad dziesięciu lat od siebie. Mówiąc wprost: część fragmentów była pisana przed np. 1945 rokiem, a inne tuż przed samobójstwem (1986 rok).
Swą pierwszą powieść pt: „Woodward” pisałem na podstawie tylko dwóch jego części. Używałem dzienników nr 8 czyli Okres dziewiąty lata 1970 – 1974 i oczywiście najwięcej korzystałem z nr 9 czyli Okres dziesiąty lata 1974 – 1985.
Obraz, jaki wyłania się z części, które otrzymałem w zeszłym tygodniu jest naprawdę niewiarygodny. W całym tym szaleństwie wiem już naprawdę dużo. Trudno to poskładać i muszę pisać obie części równolegle. „Syn Bobera” jako druga część po „Woodward’zie” jest w pewnym sensie chronologiczne, jednak zawiera obszary czasu, których sam Banary nie potrafi do końca umiejscowić. Natomiast trzecia, ostatnia część czyli „Ferro Voo Geo” wyjaśnia już wszystkie tajemnice i powiązania. A jest ich naprawdę mnóstwo.
Jasne się stają zależności Bobera z Holandią i potwierdza się prawdziwość podziemnego więzienia w Vierhuizen. Jasne staje się także to, że jego ojciec, ojciec Bobera Banarego był tam naczelnikiem. Był tam także jeden z bardzo specyficznych więźniów, niejaki Michel Huillo. Francuz, który wie, co się stało z Boberem i jego ojcem. Michel Huillo jako jedyny uciekł z tego więzienia, korzystając z zamieszania, jakie powstało po zaginięciu ich obu.
Jakże trudno to wszystko połączyć. Segregowanie jest bardzo trudne, bo brnę nie tylko poprzez podstawowy materiał, czyli „Dzienniki Bobera” ale także mam Diariusz Michela Huillo” a w nim list Wilhelminy van der Veen, która mieszkała wtedy w Vierhuizen.
Proszę do mnie pisać na: jacek.roczniak@gmail.com

poniedziałek, 20 września 2010

jest podobny przypadek... znalazłem powiązanie...

Niepokoi mnie to, że znów nocami przesiaduję nad tą sprawą. Tym razem udało nam się z tłumaczką Agą Stasiak rozszyfrować tożsamość niejakiej Celeste Pash. Była prawdopodobnie matką Andrew Pash’a. Udało nam się sprawdzić tylko grób w niedużej wiosce Fazana (niedaleko w sumie portu Pula). A przecież stojąc na brzegu Fazany widać już wyspę Brijunii. Sedno!
Od początku: Bober Banary pewnego dnia wyjeżdża z Londynu na wyspę Brijunii. To jest przed pierwszą wojną światową. Niestety nadal nie wiem, po co tam przyjechał. Jeśli było to faktycznie na prośę Carla Kupelwisera to zapewne był tam jako lekarz, który miał zbadać przypadek dwóch chłopców, którzy zostali odnalezieni żywymi po wielkiej malarii, która toczyła wyspę od końca XIX wieku aż po pierwszą wojnę światową. Bober pojechał tam na zaproszenie Carla. Jednak Carl był synem Paula Kupelwiser’a. i po śmierci ojca zawiadywał wyspą (wyspami). To tam, podczas ewakuacji wyspy, Carl znajduje dwóch chłopców. Jest to na tyle nietypowy przypadek, że zna ich matkę. Pamięta tę matkę, jak przyjechała jako młoda osoba na wyspę z innymi Włochami do pracy przy wyrębie. Jej przyjazd był prawdopodobnie w 1894 roku. Miała wtedy 18 lat. Szybko zachodzi w ciążę i po roku rodzi dwóch synów. Bliźniaków. Jest rok pewnie 1896. Po jakimś czasie (około 8 może 10 latach) synowie jednak znikają. I teraz: około roku 1930 Carl ewakuuje część ludzi z wyspy. Nie do końca wiadomo, czy nadal chodzi o malarię czy inne choroby. Podczas porządkowania wyspy, Carl natrafia na matkę, tę matkę która w 1896 roku urodziła tych synów. Kobieta ma ponad 50 lat. Jest już starą, umęczoną życiem babiną. Jednak obok niej jest dwóch synów. Dwóch bliźniaków, którzy nadal mają… 10 lat. Tych dwóch chłopców jest nadal w tym samym wieku, co widziano ich na wyspie prawie dwadzieścia lat wcześniej. Oni w ogóle się nie postarzeli. Wiemy to z listu, który wcześniej napisał jeszcze do Cromwell House Paul Kupelwiser, bo uwaga, Josef Beuer miał podobny przypadek u siebie, z podrzuconym nastolatkiem pod bramy szpitala.

środa, 8 września 2010

...dwie drewniane beczki

Piszę. Dużo piszę. Na pierwszy rzut oka, wszystko wygląda OK. Wszystko jest pod kontrolą. Jednak kiedy pochylam się nad szczegółami, to nadal nie wiem, dlaczego Diariusz Michela Huillo został podzielony na dwie części
Prawdą jest, że ta historia rozpoczyna się na dobre w 1815 roku. Brytyjski gen. Wesley już zdążył dawno wyjechać z Indii, jednak część jego wojsk tuła się po Europie z dziwnym ładunkiem. Wiem bez specjalnych dowodów, że dwa wozy, prowadzone przez P. North’a nie docierają do kanału La Manche (nie przeprawiają się na wyspę, ten regiment nigdy nie opuści holenderskiej ziemi), a dojeżdżają jedynie do niderlandzkiej wioski: Vierhuizen. Jest rok 1815. To czas, kiedy z Elby wyrywa się Bonaparte i próbuje jednoczyć swe wierne siły. To niezaprzeczalne fakty. Od indyjskiego sułtana Tipu, angielski porucznik Stanford dociera do podziemnego więzienia tylko z krwawiącymi jeńcami. Jednak po kilku tygodniach, wiozący specjalny ładunek, porucznik North, ma tylko dwa wozy. Na pierwszym jest zegar oraz chroniący: jeden sierżant. W drugim są tylko dwie drewniane beczki i pięciu żołnierzy ochrony.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

początek historii

Grzebię się… a może tonę w analizie tego, co już dawno powinienem był połączyć ze sobą. Nie jestem w stanie zaprzeczyć, że ta historia przez przypadek ujrzała światło dzienne. Początek historii. Nie mogę zaprzeczyć, że istniał generał Wesley. Gdziekolwiek nie wpiszę jego nazwisko, od razu wychodzą jego podboje w Indiach i walki z Napoleonem Bonaparte. Nie wiem jeszcze w jaki sposób Wesley otrzymał „ten” zegar od władcy Indii, niejakiego Tipu, sułtana, którego pod koniec XVIII wieku pokonał właśnie brytyjski żołnierz Wesley.
Wracając do kraju, Wesley zatrzymał się w Holandii. Kazał wybudować podziemne więzienie. Wiedział, że zbliżała się wojna z Bonaparte. Po pierwsze, to do tego więzienia nakazał wysłanie ostatniego zaprzęgu, w którym mieścił się pewien prezent… ów zegar. Po drugie, wszystko wskazuje, że naczelnikiem tego więzienia został niejaki Wax Commander. To on jest wskazany w tomie „Syn Bobera” rozdział 1.

Rozdział 1

Lało. Kiedy ostatni zaprzęg wjechał na teren więzienia, mosiężna brama zatrzasnęła się. Żaden z czterech wozów nie miał dachu. Woda wpadała do środka, wprost na poranione ciała więźniów. Spływała po ich kończynach. Ślizgając się po posiniaczonych skórach, wdzierała się w mięso otwartych ran i rozlewiskiem kończyła w czerwonych kałużach, w których koła stały zanurzone do połowy, tak że ledwo było widać umęczone przebytą drogą osie. Gdzieś z dołu, doszedł wszystkich głośny kaszel, który nieprzerwanie trwał, zbliżając się do pierwszego wozu. Konie niespokojnie przebierały nogami, tworząc głębokie dziury. Kaszlący mężczyzna, o barczystych plecach i muskulaturze atlety, zatrzymał się, oparł rękę o czubek dyszla i kończył wydzieranie z płuc resztek powietrza. Spłoszone mustangi podrywały grzywy. Mężczyzna uspokoił je jednym ruchem. Podniósł głowę i spojrzał na pierwszego woźnicę:
- Dawaj – burknął surowo do niego. Ubrany w oficerski mundur kapitan, zeskoczył i zasalutował przecierającemu usta.
- Dzień dobry pułkowniku Commander. Nazywam się kapitan Stanford, od dzisiaj ja będę przywoził napoleońskich bękartów do pana twierdzy – zasalutował i dodał obracając się do tyłu – Wieźliśmy na rozkaz generała Wesley’a jeszcze wielkim wozem, dziwną szafę, ale koło padło pod wielkim drzewem tam, na wzgórzu – po czym rozejrzał się wkoło, a kiedy zobaczył tylko ledwo wystający spod ziemi ceglasty kawałek budynku, otworzył usta i powiedział – Ta twierdza… najcięższe więzienie europy jest… gdzieś dalej, prawda? Może trzeba podjechać?
Wax Commander nie zwracając uwagi, obszedł wozy, przy każdym przystając na chwilę. Zaglądał do środka, później na kałużę pod spodem, gdzie zbierała się krew.
- Ten transport od razu do glinianej celi – powiedział do dwóch osiłków, którzy przybiegli z kierunku, z którego on przyszedł wcześniej.
- Tak jest panie naczelniku - Zaczęli od ostatniego wozu, który stał wszystkimi kołami w czerwonych kałużach. Kapitan Stanford podszedł do łańcucha, kluczem rozpiął kłódkę i otworzył drzwiczki. Żaden z więźniów nie mógł wyjść o własnych siłach. Ludzie pułkownika Commandera podtrzymywali ich pod pachy, a kiedy trzeci, ostatni z nich, upadł twarzą w błoto, Wax położył mu nogę na głowie i przytrzymał, aż opór ustał całkowicie.
- Jak pan śmie?- Rzucił się do niego kapitan.
- Spierdalaj stąd – fuknął na niego pułkownik Commander.
- Przecież to wojna. To są jeńcy – pieklił się, próbując ocucić leżącego bez życia więźnia.
- Wojna jest tam. Daleko stąd. Tutaj jest dom śmierci. Jedzenie i umieranie ma taką samą tu wartość. Jeśli umarłeś, lepiej, bo nie trzeba szykować ci jedzenia.
- Protestuję. To żywi ludzie – Stanford zagradzał Waxowi drogę, nie pozwalając mu przejść.
- Tu przynosi się śmierć, nie życie. Cofnij się pan oficerku, bo utrudniasz rozładunek towaru – naczelnik prawie dotknął czołem przestraszonego kapitana, który przykląkł znów do zwłok, które zsuwały się lekko w większą kałużę, wraz z niosącym je strumieniami narastającego deszczu.
Oficer widząc, że jego próby ratowania nie dają skutku, podniósł się i zaczął pomagać ludziom Waxa, co chwilę zerkając w stronę przyglądającemu się niebu naczelnikowi. Kiedy ostatni wóz był pusty, Commander zbliżył się do Stanforda i wyrwał mu kartkę, na której zaznaczone było dwanaście nazwisk. Wyciągnął zza ucha kacze pióro, przyłożył do ust, a kiedy końcówka złapała trochę śliny, ponownie przyłożył do papieru i opuszczając powoli w dół, mruczał coś. Przedostatnie personalia skreślił, przeciągając długą kreskę w poprzek kartki, po czym spojrzał na leżącego w błocie więźnia. Już miał zwinąć, kiedy przyjrzał się ostatniej pozycji.
- Dick van Soest? – zdziwił się – Dezerter? – rzucił do kapitana, który spłoszony obrotem sprawy otworzył szeroko oczy.
- Skąd pan wie, panie pułkowniku Commander? – teraz jego zdziwienie przeszło w podziw.
- No to jeden z naszych. Holenderskie nazwisko. Van Soest… to była przed wojną, wielka rodzina. Chyba nie myśli pan, że francuskie psy noszą takie imiona? He? – spojrzał na wejście do budynku, w którym co rusz znikali jego ludzie, nosząc przybyłych – Tego ostatniego, van Soesta wsadźcie do wąsika – i uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał ponownie na kartkę. W jej prawym dolnym rogu, na wykropkowanym miejscu wykonał zamaszysty podpis, cisnął rulon w kapitana i powiedział:
- Żegnaj.
Brama ruszyła. Zaskoczony Stanford wskoczył na pierwszą bryczkę i popędził konie. Kiedy ostatni wóz znikł za zakrętem, mosiężne wrota zatrzasnęły się. Wax popatrzył w niebo. Krople deszczu odbijały się od jego porośniętej brodą i wąsami twarzy. Większe z nich osiadały na zaroście, nie mając siły na dalszą wędrówkę. Uchylił usta, jakby chciał złapać świeżego powietrza. Otworzył oczy i długo nie przymykał powiek. Duże krople odbijały się od powierzchni oka i skakały we wszystkich kierunkach. Syczał delikatnie, uśmiechając się przy tym. Kiedy w drzwiach ceglastej twierdzy znikł ostatni z wprowadzanych więźniów, obrócił się na pięcie i ruszył do przodu.”
Koniec cytatu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

znów wróciłem do niej... nie ma innej drogi...

- Oddychaj – szepnęła – Ja poczekam.
Byliśmy sami. Położyłem głowę na jej kolanach, twarzą ku górze, by widzieć jej błyski, które patrzyły na mnie… by widzieć policzki, wygładzone przez moje oczy… by czuć dotknięcie jej źrenic. Odkrywała przede mną coś tajemniczego, zakazanego… Bałem się dotknąć. Poczerwieniałem chyba, czułem wypieki… a ona uśmiechała się do mnie. Jak głowy są tak blisko, to widać tak śmiesznie, jak druga osoba dokładnie patrzy to w jedno, to w drugie oko… Ona w jedno me oko zaglądała dłużej, jakby coś w nim śledziła. Nawet robiła niedużego zeza... a do tego jeszcze tak powoli przymykała powieki. Jakby na ten tylko moment zwalniała wszystko. I pierwsza dotknęła mnie… wsunęła palec między moje długie paluchy i chwilę pocierała. Opuszkiem. Byłem blisko wrzenia. Musiałem dziwnie wyglądać z otwartymi jak bramy oczami. Jeszcze mocniej się uśmiechnęła, aż pokazały się jej bielutkie zęby. Na chwilę… tak, bym mógł upewnić się, że nie jest aniołem. Rozprostowała palce i przyłożyła dłoń na mojej. Wdychałem powietrze, bo coraz ciężej było zapanować nad tym paleniem. Zacisnęła w splocie nasze dłonie i musiałem przymknąć oczy. Ja i Malwa. Kiedy przebyłem już urwistą podróż po wspomnieniach z plaży i brzozowego lasku, poczułem że lekko poruszyła się. Nie śmiałem nawet uchylić powiek… a ona, pewnie to nie ona tylko moja wyobraźnia, położyła jej palec na mych ustach. Musiałem przełknąć ślinę, bo nie było dobrze z oddychaniem… więc to wcale nie wyobraźnia.
– Oddychaj – szepnęła. – Ja poczekam.
Gdybym mógł użyć tych skrzydeł, które wyrosły mi u ramion i ciasno układały się pod plecami... Gdybym mógł poruszyć nimi... Choć raz… Pokazałbym im, czym materialnym jest miłość. Otworzyłem oczy. Malwa. Płomienie pozostały, ale skrzydeł nie było... Może wcale nie potrzebuję unosić się? I znów jej źrenice... Tak blisko. Przesuwała palcem po moich brwiach. Ileż „przepraszam” było w każdym pojedynczym ruchu… ileż wytłumaczeń było w tych krótkich muśnięciach opuszkami. W końcu oderwałem się od jej serca. Choć czułem coś dziwnego. W sobie, pod piersiami, tam, gdzie zwykle było serce. Teraz działo się coś innego. Biło coś, ale to nie był stukot życia. Czułem. Położyła mi dłoń pod piersią, rozłożyła place, jakby coś trzymała, jakby coś chciała schować. Byłem przytomny. Widziałem dokładnie, że wkłada coś. Niewidzialnego. Uniesienie. Pierwsze uniesienie ku niebu… To nie była para z gorących ust, wydychana w rodzicielskich pokojach. Jakże daleko od światła. W jej źrenicach tyle dróg...
– Chodź już – jej głos. – Dziś będzie chłodna noc. Chodź. Ogrzej się.
Nie mogłem uwierzyć, że jest. Że jest ze mną. Że mogę… że posiadam. Że istnieję…

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

- Jeszcze data...


Zatem za każdą podróżą stoją kolejne informacje. Nie tak dawno dziwiłem się, że początek historii może sięgać aż początku XIX wieku, a jednak to prawda. I ta rodzina przemysłowców: Milfordów, potwierdza moje przypuszczenia. Powoli dowiadujemy się, kto sprowadził zegar do Anglii. Powoli wyciągam wraz z Mike’iem informacje, wg których Bober Banaray mógł urodzić się w angielskim tajnym więzieniu, wykopanym na terenach obecnej Holandii. Dotarłem do kserokopii rękopisu niejakiego Michel’a Huillo. To on, Francus, został sprowadzony siłą przez naczelnika owego więzienia niejakiego Wax’a Commander’a. (nadal nie znam jego prawdziwego imienia i nazwiska) Jeśli to wszystko uda mi się potwierdzić, pozostanie już tylko odpowiedzieć na pytanie: kto przywiózł dojrzałego już chłopca pod szpital Cromwell House, pewnego sierpniowego dnia o świcie:
„Dorożka pędziła pustą kasztanową aleją. Przy szpitalu Cromwell House wybrzmiewały pojedyncze odgłosy bomb. Woźnica sprawnie omijał leje po wybuchach. Zatrzymał się ostro przed wjazdem do czerwonego budynku, którego podwójne wieże górowały nad wschodnią częścią Londynu. Zatrzymane konie, stały niespokojnie. Był świt. Rozgrzane ciała zwierząt parowały siną mgłą. Dokoła nie było żywego ducha.
Kiedy nalot ucichł, z wartowniczej budki szpitala wyszedł mężczyzna. Podszedł do bramy, przyglądał się chwilę, po czym włożył w zamek klucz i przekręcił go dwa razy. W tej samej chwili, drzwiczki dorożki uchyliły się. Sędziwy mężczyzna, ubrany w kosztowne i nienagannie wyprasowane rzeczy, z trudem wysiadł. Woźnica zawinął lejce na pręcie hamulca i chciał zeskoczyć, ale starzec kiwnął do niego zakazująco, po czym spojrzał w stronę szpitala. Wartownik nie spuszczał z niego wzroku. Starzec pochylił się do środka i po chwili wyciągnął z niej zawiniętą w koc postać dziecka. Podrzucił na obu rękach i z wielkim trudem doniósł do samej bramy. Kiedy napotkał pytający wzrok wartownika krótko rzucił:
- Otwieraj.
Mężczyzna wykonał polecenie, a stary położył ciało chłopca na piasku. Onieśmielony wartownik podbiegł do stróżówki, sięgnął po papier i pisadło, wrócił do starego, który napisał imię i nazwisko. Zerwał się wiatr zagłuszając kilka zdań, które wymienili.
- Jeszcze data proszę pana – pouczył go mężczyzna. Stary podniósł okrągłe binokle i we wskazanym miejscu wpisał: 29 sierpnia 1918 rok, po czym przyklęknął przy chłopcu i cicho powiedział:
- Trzymaj się – wstał, włożył wartownikowi do kieszeni płaszcza plik banknotów, wsiadł do dorożki i w pośpiechu odjechał.
Wartownik stał przez chwilę jak sparaliżowany. Kilka razy spojrzał za oddalającym się powozem, po czym pochylił się nad leżącym chłopcem, odgarnął róg koca, którą przykryta była twarz.
Otwarte oczy wpatrywały się w niego. Chłopiec mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat. Miał gładką skórę, krótki nos i wąskie usta”.
„Ferro Voo Geo”, rozdział 2. Fragment.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Tego będę szukał...

Nie dałem niektórym szans, by wszystko od razu zrozumieć, ale proszę mi wierzyć, że nie jestem w stanie za każdym razem, czy tygodniem od początku tłumaczyć od podstaw zakamarków tej historii. Ja naprawdę się sam w tym momentami gubię. Może nie z powodu faktów czy linii faktograficznej (co było, co nie było) ale z powodów chronologii tych zdarzeń, które postępowały po wybudzeniu dzieci. Blog ten powstał przede wszystkim, by zawrzeć informacje, które nie miały szans znaleźć się w książce z powodów i tak – nadmiaru wątków. I po drugie, ten blog powstał, by na bieżąco śledzić to, co można z tej tajemnicy jeszcze wyciągnąć na światło dzienne. Pisząc, czy raczej składając „Woodward’a” wierzyłem, że napisanie kolejnych dwóch tomów zakończy wszystkie wątki i rozwikłane zostaną wszystkie tajemnice. Teraz już wiem, że tak nie jest i tak łatwo nie pójdzie. Wyznaczony termin wydania drugiego tomu, czyli „Syna Bobera” na ten rok jest nierealny. Przede wszystkim z powodu tego, że zmienia się to, co wiedziałem o tej historii. Zmienia się przede wszystkim motyw działania Bobera Banarego. Mam już naprawdę dosyć szukania śladów jego życia. Mam dosyć śledzenia tego, co raportuje w sądzie jego syn. Za dużo czasu straciłem na wątek Brijuński. Ponad trzy miesiące pracy mojej, pani Agnieszki Stasiak i pani Oli Łustaborowicz poszły na marne. Nie dowiedziałem się, po co na tej wyspie był Banary:

http://roczniak.blogspot.com/2010/03/nie-jestem-w-stanie-w-to-uwierzyc.html

Nie dowiedziałem się, co spowodowało, że Banary, (pacjent a później lekarz Cromwell House) wyjeżdża na południe na wyspy Brijunii. Wiem co tam widzi. Wiem, co go tam spotyka. Dlaczego po jego wyjeździe, młodszy syn Kupelwisera popełnia samobójstwo…?

http://www.economypoint.org/p/paul-kupelwieser.html

Nie wiem nadal, dlaczego Pash przyjechał stamtąd do Londynu. Dlaczego Banary przed swym samobójstwem napisał list do syna Andrew Pash’a, którego nigdy nie widział. Nigdy. Nie potwierdziłem, czy na pewno matką Pash’a była jedna z sióstr szpitala, niejaka Lisa Mcburry.
Teraz działam chaotycznie. Nie analizuję dat, ani faktów. Szukam odpowiedzi na pytania o transedencję. O motyw. O motyw tych wszystkich ludzi, zamieszanych w nękanie dzieci podczas śpiączek. To mnie interesuje. Nie chcę wiedzieć już tego, czy Pash znał dziennikarza Stewerta Rush’a. Chcę wiedzieć, co opętało tych, którzy poddali się tej niespotykanej kaście, czy może sekcie, a może wierze w nadprzyrodzone zdolności długowieczności… Tego będę szukał i o tym napiszę. Wiem, że nie sprostam wymaganiom tych, którzy chcą kryminału. Niestety nie interesuje mnie to już. Chcę wiedzieć, co zrobił Banary, że dotarł do ich umysłów, bez względu na to, czy będziemy to nazywać Krainą czy może Czyśćcem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

działania zamierzone

Kim jest Celiber… w żadnych zapiskach Cormona, ani w Mitach Drwali Losu nie ma wzmianki o Celiberze. Przejrzałem wszystko co miałem. Wydawało mi się, że wiem o Drwalach sporo, ale Celiber na pewno nie był Drwalem Losu. Na pewno nie był powołany do Krainy przez Cormona. Zatem dlaczego Cummings tyle pisał o tym? Po co? Skąd się o tym dowiedział? Czy możliwe, że od Maxa. Powiem zupełnie szczerze, że nie zamierzam szukać odpowiedzi na te pytania. Mam i tak sporo pracy przy wątkach londyńskich. Nie chcę by drugi tom był kryminałem, choć pewnie część krytyków się ucieszy, że będzie przewaga wątków kryminalnych a nie obyczajowych czy fantastycznych (Kraina nadal jest dla niektórych formą fantastyki zamiast przestrzenią umysłu). Tak czy owak, muszę odróżniać już działania zamierzone i wykonane przez tych bohaterów, od tego wszystkiego co pojawiło się obok (choć w żaden sposób nie potrafię tego wytłumaczyć).

wróciłem i wiem więcej

wiem dlaczego Pash przekazal policji informacje o Dziennikach Bobera...

środa, 21 lipca 2010

czy na pewno Stewart Rush wiedział o tym od Pash'a?

Odebrałem dzisiaj maila z prośbą, by wyjaśnić bardziej postać pana dziennikarza Stewart’a Rush’a i jego rolę, jaką pełnił w całym zdarzeniu. Ja niestety nie wiem, jaką pełnił rolę. Wiem tylko od Cummings’a, że wyglądało to mniej więcej tak:
Rok po wybudzeniu Maxa, (czyli najpewniej w roku 1989 lub 1990), pojawia się w prasie szaleństwo na temat Banarego, figurek i procedur. Ujawnia to ponoć Andrew Pash. W tym czasie Maxa już od dawna nie ma w Londynie, gdyż mieszka w Leeds. Wiemy to z listów, które pisze do Cornela Cummings’a. Jednak w tym samym momencie, w dniu pokazania się w gazetach tych informacji, Cummings i Shepard na próżno próbują się z nim porozumieć. Po kilku nieudanych próbach telefonicznych wyjeżdżają do Leeds. Spotykają się z matką, która nie udostępnia im żadnych informacji o pobycie Woodward’a.
Po powrocie do Leeds spotykają się najpierw z prowadzącym śledztwo insp. Edwardem North’em a później, spotykają się (bądź powinni się spotkać) właśnie ze Stewartem Rush’em). Nadal poddaję to spotkanie w wątpliwość, gdyż związek Pash’a z tym dziennikarzem potwierdzony jest jedynie przez Pash’a. Dlaczego trzymam się tego „faktu”? Otóż to z gazet dowiedzieliśmy się o tym, że Banary stworzył listę dzieci, które przetrzymywał w śpiączkach, zwaną listą Bobera. W 25tym rozdziale „Woodward’a” nie ma jeszcze dokładnie mowy o tym zdarzeniu, jednak wiadomym jest, że sprawa będzie miała ciąg dalszy. Skoro Max słyszy to wtedy na własne uszy, może być najpóźniej listopad 1987 (w książce kilka miesięcy wcześniej). Czy już wtedy, w swej gazecie opisał to Stewart Rush? Czy już wtedy miał informacje od Pash’a? Przypominam, że jest dopiero koniec roku 1987!

wtorek, 20 lipca 2010

czy pan Rush współpracował z Andrew Pash'em?

Chciałem bardzo podziękować Olivii Ferguson i jej mężowi, za pomoc w dotarciu do kościoła (gdzie odnaleziono resztki obrazów i kilkadziesiąt drewnianych zabawek. W opisach jednak dokładniejszych, sporządzonych przez wcześniejszych (innych) ludzi, nie były to zabawki… wyjaśnię to dokładniej nim podam do wiadomości)
Już w piątek lecę tam osobiście. Mam nadzieję spotkać się z matką Mude Corri. Może uda mi się przemieścić do Leeds drogą, którą podróżowali Cummings i Shepard.
Pracuję mocno nad brakującymi informacjami, do których o dziwo dotarł jedynie dziennikarz Stewart Rush, o ile pamiętam nazwisko.

poniedziałek, 5 lipca 2010

rozumiem, ale nadal pytam...

Matka Mude Corri wyraziła zgodę na publikację zapisków, które sama prowadziła oraz tych, które cytował jej Max Woodward. Historia tych fragmentów jest dosyć dziwna. Przypomnę, że Mude Corri urodziła się 16 października 1969 roku. Jej ojciec był anglikiem, ale nazwisko Mude (w powieści występuje jako Malwa) pozostało po matce, włoszce – Corri. Wiele wskazuje na to, że Mude Corri była wnuczką pani Adrienne Corri, aktorki urodzonej w 1930 roku, ale nie znalazłem potwierdzenia na ten temat (a ze względu na kolejny możliwy wątek, tych informacji nie będę już sprawdzał).
Malwa zapadła w śpiączkę około 1982 lub 1983 roku. Nie odzyskała przytomności przez siedem lat. Jak wiemy już na pewno, Cornel Cummings (w powieści jako Koleś) odwiedził po swym wybudzeniu panią Corri tylko raz. To wtedy dowiedział się, że spisywała ona to, co rzekomo przesyłała jej córka. Przesyłała wyłącznie w formie odczuć. (nie ma tutaj żadnego kontaktu metafizycznego). Jak dowiedziałem się już dosyć dawno, Koleś natrafił u niej w domu na te pamiętniki, czy raczej zapiski. Pani Corri opisywała raczej swoje przeżycia, więc ciężko mi traktować ten materiał jako coś, co było pochodzenia samej Malwy.
Drugą sprawą (a właściwie źródłem) są przekazy, do których dotarł sam Max. I tutaj mam dwie możliwości oceny. Po pierwsze, kiedy Max powrócił do Miasta, odnalazł z tyłu na obrazach, które malowała Malwa w jej domu, (w Brzozowym Lasku) – więc odnalazł tam jej różne zapiski, w formie krótkich wersowanych strof. Max jednak nie wiedział o tym, do momentu aż Romek nie pokazał mu tego w Krainie. Brzmi chaotycznie, ale wszystko wskazuje, że tak właśnie było. Max widział te obrazy i te napisy, ale w ogóle nie przywiązał do nich wagi. Być może jest prawdą to co napisał Cummings, że Max był tak tym przejęty i wstrząśnięty, że w ogóle go to nie interesowało. Choć dla mnie brzmi to mało wiarygodnie, to jednak muszę to dopuścić. Jednak dalej, kiedy Max i Romek opuścili Miasto i trafili do Krainy, przed wejściem do Przedmieść, Romek który cały czas nosił i nie odstępował pewnego pakunku, pokazuje Maxowi te właśnie płótna. (Romek powycinał je z ram i zabrał ze sobą).
I dochodząc do sedna. Kiedy Max zdecydował się zostać, spotkał się na końcu Głębokiego Lasu z Celibrem. Celiber miał resztę informacji o Malwie. Wiem już skąd je miał, ale przekazanie tego tutaj, w takiej faktograficznej formie, nawet dla mnie jest bardzo trudne.
Pisać do mnie proszę: jacek.roczniak@gmail.com

piątek, 18 czerwca 2010

cień jego w ostrym świetle


Byłem daleko. Sprawa jest bardzo poważna. Te informacje, które przebiegły przez świat, jakoby Bober przetrzymywał swego syna Andrew Pash’a w Pokoju Trzydzistu Serii są bzdurą. Nieprawdą. Ta „prawda faktograficzna” zbudowana została na zlepku tych informacji, które przepuścił do prasy Stewart Rush. Połączył kilka faktów, które w zeszłym roku zeznał Pash. Ale nie było tak, że Bober prowadził badania na swym synu. Kluczem do wszystkiego jest figurka. Figurka. Nadal ta figurka.

sobota, 5 czerwca 2010

straty


Cornel Cummings spotkał u Snake jego asystentkę. Kobietę, którą wykonywała szkice na jego polecenie tuż po wybudzeniu dzieci. Nazywała się Yovi Peruzzi. W ogóle to Koleś przeżył niesamowitą batalię w związku z próbą odzyskania Sienne. Wiem nareszcie, kim był facet, który spisał Mity Drwali Losu. Faktycznie nazywał się Yoter Terence Robinson, choć nikt tego pierwszego imienia nie używał.
Wiem to przede wszystkim stąd, że Cornel kilka razy widział się z panem Robinsonem. Można bez obaw powiedzieć, że gdyby nie Terence Robinson, Koleś nigdy by nie odzyskał Sienne, a ja nigdy bym nie odkrył, kim był „Sztormiak”.
Jednak za nic nie mogę sobie wybaczyć tego, że Snake uniknie odpowiedzialności. Wiedzą wokół mnie wszyscy, że nie musiał poddawać dzieci tym procedurom, które stosował na nich Banary.
Dzieci jednak chciały tam wracać. Wiem choćby po Maxie. Chciały tam wracać…

wtorek, 1 czerwca 2010

coraz mniej tajemnic...


Im więcej piszę Syna Bobera, tym bardziej otwieram oczy. Mimo, że większość rzeczy znam od dawna, to odkąd dotarłem do informacji o Pokoju Trzydziestu Serii, mam nieodparte wrażenie, że ta historia jeszcze długo by nie ujrzała światła dziennego.
Pash nie jest postacią pozytywną, a jego związki z obecną Chorwacją są naprawdę dziwne. Zastanawiam się, dlaczego Pash tak bardzo się odkrył. Dlaczego w ogóle zaczął współpracować z policją. To naprawdę dziwne, tym bardziej, że Pash mieszkał na tej barce, ale to nie Pash był tym „Sztormiakiem” o której pisałem we fragmencie rozdziału 9tego. I byłem pewny, że pozostawię w powieści ten wątek nierozwiązany, ale udało się. Wiem, kto leżał na barce. Wiem, kto ukradł figurkę Bobera z policyjnych magazynów dowodów rzeczowych. I najważniejsze, wiem po kogo, a właściwie dlaczego Max zrobił to drugi raz.
Śpieszę się z pisaniem, staram się dotrzymywać terminów, i zrobię wiele, by premiera Syna Bobera była o czasie, w rocznicę wybudzenia Woodward’a. czyli 20 listopada.

Pisać do mnie proszę na: jacek.roczniak@gmail.com

czwartek, 27 maja 2010

Koleś widział tego trzeciego na długo przed...

Tony Shepard i Cornel Cummings byli na barce razem. Ale na wiele tygodni przed tym, zaraz po zniknięciu Sienne, Cornel był na barce również sam. Znalazł łóżko przedstawione na fotografiach. Znalazł wyrwę w pokładzie, w której ukryta była walizka Pash’a.

piątek, 21 maja 2010

komplikacje

Byłem na wyjeździe kilka dni. Wróciłem i przeglądam. Patrzę w tłumaczenia Marck’a… patrzę w to, co przysłała pani tłumacz Aga Stasiak… na tej fotografii jest odpowiedź odnośnie pochodzenia Andrew Pash’a. Patrzę na osobę trzymającą wózek, ale to chyba nie o to chodzi…

czwartek, 13 maja 2010

nic już nie jest ważne

boję się... boję się, że będę musiał spalić, oddychające jeszcze egzemplarze powiesci "Woodward", bo to co zeznał w drugiej turze syn Banarego... niejaki Andrew Pash... wywraca wszystko nad czym siedziałem tyle długich lat... JESLI Pash potwierdzi to wszystko: o udziale doktora i rodziców Maxa... jesli powie to w zeznaniach, teraz... 18 maja... będę musiał drugi tom pisać od początku...
nie wiem jeszcze dlaczego przerwał milczenie i chce zeznawać, ale byłbym glupcem, gdybym nie połączyl tego z wizytą pani S. która ma Listy Mude Corri... UF!

wtorek, 11 maja 2010

Chyba nikt nie chciałby dopuścić... nikogo do takiej tajemnicy…



Trudno o niej zapomnieć… pytacie w mailach (kilku małych mailach) jak nazywała się pani, która wczoraj odwiedziła Warszawę… powiem wkrótce, choć to chyba jednak nie ma znaczenia. Żadnego znaczenia…
Piszę znów dziś o niej, bo od wczoraj myślę o tym spotkaniu nieprzerwanie. Fascynuje mnie jako osoba… choć w ogóle jej nie znam. Poznałem ją tylko przez te dziewięćdziesiąt krótkich minut. Milczenie… te długie pauzy, które robiła… te podnoszenie okularów, by nie tracić kontroli nad tym jak przyjmuję to, co mówi… wyrażała siebie w sposób jakiego nie znałem. Tylko kobiety, które mają coś takiego… jakby cudzą tajemnicę. Zachowywała się tak spokojnie, jakby uważała, że słowa niczego tu nie zmienią…
Ona chciała mi dać do zrozumienia, że idę dobrym tropem… że robię dobrze, chcąc w drugim tomie zamieścić Listy Malwy… zapiski Mude Corri… a może w tym wszystkim się trochę bała, że wypuści z rąk coś co mogę pokruszyć… płaskim językiem… za gęstą stylistyką… sam nie wiem… Ona, kiedy odezwała się do mnie po premierze powieści „Woodward” , to ona pierwsza napisała, że nie czytała jeszcze takiego opisu miłości, jaką przeżywał Max. To ona napisała jako pierwsza, że każda kobieta chciałaby być taka kochana… jak Max kochał Malwę…
Myślę sobie też dzisiaj, kiedy już trochę ochłonąłem, że cały czas mnie bada… te kilkanaście maili, które wymieniliśmy od listopada, te wieczory, kiedy siedziałem i zastanawiałem się, dlaczego doktor Snake nie pokazał mi tych listów, dlaczego mogłem korzystać tylko z tego co otrzymałem od Cummings’a… i nagle ślad prowadzi mnie do niej… do pani, której matka była salową w szpitalu, w której leżał Max i kilkoro innych dzieci. Jej matka na pewno poznała matkę Maxa, panią Elizabeth Woodward. Ale z tego co wiem, Mude Corri leżała w innej części miasta, w Moorfields. Teraz jednak to dla mnie nie ma znaczenia. Kilka lat temu, na początku tej drogi, zależało mi na zbadaniu każdego dowodu. Analizowałem listy, zapiski, zeznania i fotografie. Dzisiaj jestem w stanie rozpoznać po budowie zdań, nawet jeśli ktoś mi czyta… wiem, czy te zdanie napisał Max czy Koleś… rozpoznaję Shepard’a w ciągu kilku sekund. To jest dla mnie prawdziwość najprawdziwsza. Połączyłem się czymś kompletnie niewidzialnym. Nikt nie jest w stanie mnie oszukać. Może dlatego podczas wczorajszego spotkania tak wszystko było prawdziwe. Tę kobietę, która nosi tajemnicę… innej dziewczyny, która umarła w tak dziwnych okolicznościach. Umarła najpierw w swoim śnie, w swoim onirycznym życiu, by po następnie jej ciało, leżące kilka lat w szpitalu… umarło fizycznie.
Chyba nikt nie chciałby dopuścić nikogo do takiej tajemnicy… nikt prócz tych, którym ta tajemnica jest należna… a szczególnie jemu… który zrobił wszystko by wrócić do Niej. By wrócić po Nią… mimo, że wiedział, że Malwy już nie zobaczy i nie zastanie tam, gdzie ją pożegnał wracając… Mimo tego poszedł… i przecież odnalazł ją… to na szczęście wiem.

poniedziałek, 10 maja 2010

musi mieć zgodę pani Corri,


Widziałem ją… przyjechała do Warszawy… kilka długich minut oczekiwania i była w Wilanowie… to spotkanie to jak dotykanie nadprzyrodzonego płomienia, który kiedyś, w latach osiemdziesiątych zgasł… Jest nad wyraz młodą osobą, ale ma jej listy… a właściwie jej zapiski… Zapiski z pamiętnika Mude Corri, wielkiej miłości Maxa Woodward’a. Duży, czerwony turban na głowie, to pewnie taka moda zza Wawy… duże modne okulary, jasne spodnie, żółte buty z plączącymi się sznurówkami… była damą, ale inną… myślałem oczekując ją od kilku dni, że będzie to stateczna pani, która dźwiga brzemię Mude Corri, która pewnie miałaby teraz ponad czterdziestkę…
Na górze miała szare wdzianko, a na tym czarny… ciemno-granatowy płaszczyk… paliła… przez pierwsze dwadzieścia minut wypaliła trzy papierosy. Na ławce na której usiedliśmy postawiła colę light, w puszce. Czasami taka normalność onieśmiela… i tak się stało. Chciałem od razu spytać o Malwę, co o niej wie, czy wydobyła nowe informacje z Hammersmith… ale nie mogłem. Rozmawialiśmy o egoizmie… o szukaniu własnej drogi przez młodych ludzi i nowej drogi, której szukają starzy… dorośli ludzie. Tyle czekałem na to spotkanie… tyle razy wyobrażałem sobie kogoś, kto może mieć informacje… listy… które dotykała Mude Corri… ale zamiast rozmowy o Mude rozmawiałem o cechach młodych ludzi. Dopiero pod godzinie zrozumiałem, że ta rozmowa nie jest o kimś… tylko o niej… o Niej i o Nim…
Po półtorej godzinie sama nagle powiedziała, że przy następnej wizycie przywiezie ze sobą Jej listy… nie chciałem pytać, chyba nawet nie byłem rozczarowany… rozumiałem jej wymowę perfect… byłem szczęśliwy… Ciężko mi to opisać, ale chciałem zapytać, czy mogła znać Malwę… była od niej jakieś dziesięć lat młodsza… i nagle ona powiedziała, że wszystko przechowywał Snake, że to wcale nie był Banary. Zrozumiałem, że czytała angielską wersję mego bloga, czy raczej jego fragmenty. Te dziewięćdziesiąt minut, które mi poświęciła były bardzo magiczne i niestworzone, tak normalnie… to nie były zwykłe minuty… nie potrafię chyba tego opisać i nie będę się starał… Kiedy zamknęła drzwi samochodu, jak w filmie, uchyliła okno i powiedziała, że musi mieć zgodę pani Corri, by mnie przekazać te listy…
Odjechała, a jak stałem jak jeden z moich bohaterów w powieści… i marzyłem o czymś, marzyłem by pozwoliła mi jechać ze sobą… tam do Hammersmith, gdzie kiedyś poznałem tę historię… poznałem Jego ślad… gdzie właściwie wszystko się zaczęło… także w mojej głowie…

piątek, 7 maja 2010

to Celiber spisał jej słowa

W przyszłym tygodniu mam spotkanie w sprawie Listów Mude Corri. Mam nadzieję, że ich posiadaczka nie wycofa się i przyjedzie. Cały drżę na to spotkanie. Będę mógł porównać to, co odnalezione zostało przy Dziennikach Bobera i zostało skatalogowane jako Zapiski Malwy. Nie mam żadnego potwierdzenia, czy te sentencję, które posiadam są na pewno jej pióra. To, że Max wrócił do Krainy nie jest żadną tajemnicą i nawet z powieściowego punktu widzenia, nie zamierzam tego jakoś specjalnie afiszować. Znalazł tam wiele dziwnych rzeczy. W jej starym domu w środku brzozowego lasku. Na płótnach, na których malowała siebie pozostawiała tyle śladów, ale najwięcej spisał ktoś inny, kto ją odprowadzał z Głębokiego Lasu. Niejaki Celiber. Postać mroczna, nieprzyjazna, wiecznie zagadkowa i praktycznie nie do poznania… nie do rozszyfrowania. To Celiber spisał to wszystko, co Malwa mówiła, co wykrzykiwała w swej ostatniej drodze. Czytam to ponownie. Nie jestem na to nadal odporny. Nie sposób nawet mi przypuszczać, co robił Max, kiedy to od niego usłyszał. Nie wiem, jakich sztuczek użył Woodward, by to od niego wyciągnąć. Pamiętam jeszcze jeden fragment, który dostałem od Cornela i pewnie po autoryzacji pani w przyszłym tygodniu, będę mógł je opublikować.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Pokój Trzydziestu Serii

Stronę główną swego bloga, czyli tę „Jacek Roczniak” traktuję bardzo poważnie i staram się posługiwać tam wyłącznie informacjami i mniej analizować, czasami więcej pytać. Z tego powodu nie mogę tam napisać, że domyślam się, dlaczego ukrywano tak długo informację o „Pokoju trzydziestu serii”. Książka książką, to żyje własnym rozdzielnym bytem, ale to co zebrałem kiedyś, wiedząc że ta cała historia będzie podzielona na trzy części – i wiedziałem, co w nich się będzie znajdować… teraz to wszystko (większość) nabiera innego wymiaru, bo dostaje kilka wątków innego światła. Po pierwsze widzę już wyraźny „nadudział” policji, a szczególnie, dziwną postawę inspektora Edwarda North’a. Nawet ja uwierzyłem, że on nie mógł wcześniej obstawić willi Bobera, założyć podsłuchów, śledzić ludzi tam się „kręcących”. Uwierzyłem w to, bo docierało do mnie to, że nie ma ciała (dzieci w śpiączkach nadal żyły) to nie ma zbrodni i nie ma śledztwa (przynajmniej śledztwa o zabójstwo). Wierzyłem także w to, i przyjąłem to za pewnik, że rodzice tych dzieci po ich nieudanych samobójstwach nie chciały rozgłosu, wstydziły się o tym głośno mówić, nie chciały zeznawać. Dlatego w tym kontekście wracam do osławionego już prawie, pewnego pokoju w szpitalu Trenton School. Nie robiłbym tego, ale muszę zacząć od tego, co będzie na samym końcu, w trzeciej części… a raczej w jej prologu. Jest rok 1918. Maj lub sierpień, o ile dobrze zinterpretowałem dane z Kart Przyjęcia. Tuż po wschodzie słońca, pod bramę szpitala (wykorzystywanego jako żołnierski lazaret, przecież kończy się powoli Wielka Wojna, dopiero później nazwana I wojną) pod bramę szpitala przyjeżdża dorożka. Wysiada z niej bardzo zadbany i dobrze ubrany pan. Jest w podeszłym wieku. Wyjmuje ze środka dziecko… zawinięte w koc. Ledwo je niesie, bo dziecko ma… z wyglądu ponad 10 lat. Jednak nie chodzi i nie mówi. Pan daje strażnikowi kilka banknotów i odjeżdża.
Jaki to ma związek z Pokojem trzydziestu serii? Taki, że od tego ponoć momentu, ten chłopiec odwiedzi wiele razy ten pokój… Szefem szpitala jest wtedy Josef Beuer, ale już wiem, że to nie on zarządzał tymi badaniami i tym procederem ze zwożonymi dziećmi z całego kraju, które pozostawały w głębokim lub średnim upośledzeniu.

środa, 28 kwietnia 2010

Czym był pokój trzydziestu serii?

Myślałem, że wiem o tej sprawie wszystko… Trenton School odkrywa nowe tajemnice, a ja siedzę i znów nie wiem, w co mam włożyć łapska. W końcu rozwikłałem sprawę podrzucenia kilkuletniego chłopaka pod bramę szpitala.
Jednak to co przeczytałem dzisiaj powaliło mnie i odwróciło dwie kluczowe kwestie. Ten pokój nie istniał nawet na planach budowy, a służył przez tyle długich lat.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Gdzie jest ostatni list Maxa Woodward’a?

Nie mam wątpliwości jak kończy się drugi tom. Aż trudno mi uwierzyć, że dotarłem do tych zapisków. Szukam na gwałt oryginału. Wiem już z dwóch źródeł, że taki list istniał. Nie uwierzę, że trafił w ręce Cornela przy pomocy księgi, ale wiem już, że taki list był. Nie mam wątpliwości, że nie napisał go do matki Elizabeth ani do prawdziwej matki. Żadna z nich nie wspomina (nie dopuszcza takiego listu).
Od doktora Morrow’a można się tyle dowiedzieć. Pewnie nigdy bym do niego nie trafił gdyby nie zeznania Snake’a. Zatem jest już tych trzech lekarzy, o których wspominał Cummings. Ja w ogóle straciłem to z oczu. Nie wiem co uśpiło moją czujność, a tu nagle wszystko staje się takie oczywiste. Zatem Ayers, drugi Snake i trzeci Morrow. Nie za bardzo chronologicznie, ale to Ayers był przy Maxie pierwszy. Wystarczy zajrzeć na stronę 686. Pojawia się tam po raz pierwszy przy nim. Max nie może go rozpoznać. Max jeszcze wtedy nic nie wie o ingerencji Banarego. Potem Max styka się z Morrow’em. Ja niesłusznie pominąłem te badania. Max jeździł na te badania długo. Bardzo długo. Być może przez cały rok, póki nie zdecydował się na to drugi raz. Już kilka lat temu postawiłem hipotezę, że coś pchnęło Maxa z powrotem do Krainy. A jeśli odpowiadając na pytania Morrow’a doszedł do takiego punktu, z którego już nie mógł się wycofać.

czwartek, 22 kwietnia 2010

wygnanie

wróciłem.
Najpierw emigrowalem wewnętrznie po katastrofie samolotu, a później nie mogłem wrócić z afrykańskiej wyspy, bo wulkan zablokował swiat.
Ale wróciłem.

wtorek, 6 kwietnia 2010

chmury niesione tym wiatrem

"Spakowałem się i ruszyłem. Do niego. Kowala, którego tak zawiodłem. I porządkiem teraz naturalnym, jest odejście me w te rzędy figur. Mongora mego za Wzgórzami Samotności do powrotu skierowałem, a sam w kierunku deszczowej wioski Siłacza skręciłem. Ponad trzy dni szedłem. Noce już nie były czarne. Moń nie chciał odejść, jakby się obawiał czy dotrę. Przed samą granicą deszczu dopiero się zatrzymał i kiedy za zasłoną kropel wiecznie spadających znikłem, zawrócił. Stałem pod domem Kowala i czułem swe miejsce wśród tych figur.
Czułem siebie. W końcu. Tak jak kiedyś. Kiedy mijałem rzędy figur było mi nieswojo. Ale czułem jednocześnie, że to moje miejsce. Tu czułem ulgę. Obszedłem Kowala dom, ale był pusty. Chwyciłem miecz i zbliżyłem się do końca szeregu. Uśpionych rycerzy. I nagle coś mnie okręciło. Wiatr, może jakaś nieznana siła. Ustawiła mnie na ostatnim miejscu. Otwory pod buty były przygotowane. Jakby to wszystko czekało na mnie. Ktoś jakby chwycił mą rękę i odpowiednio ułożył miecz. Zesztywniałem...
Dopiero po miesiącach nieruchomego stania uświadomiłem sobie, że te wszystkie posągi, były kiedyś żywymi ludźmi, żywymi chłopcami, którzy zawiedli Kowala, może któregoś z braci i najpierw chcieli odpokutować swe winy, a później nie dali rady i zastygli. Ale nie ja. Nie po to tę drogę przebyłem. Nie po to. Próbowałem podnieść nogę, ale była nie do oderwania. Czułem upływający czas. Sztywniałem gdzieś tam, wewnątrz.
I do tego cały czas ten deszcz. Mżawka. Jednostajna, uporczywa mżawka z lekką mgłą. Nigdy, żadnego słońca, żadnej jasności. Wracałem myślami do domu.
Gdyby była tam Malwa, ale ona pewnie chorowała u drwali. Myślałem o Kolesiu, który pewnie zdobywa przestrzenie swoim dwupłatem. A grubcio, a Romek... To było tak odległe. I mijał czas. Rozumiałem go. Nocami często jakby coś nachodziło to małe wzgórze i godzinami waliło i błyskało. Znów upływa czasu. W monotonii tak mocno go czuję. Tak realnie mnie doświadcza.

W zimniejszy deszcz przybył Kowal. Wyrwałem się, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. To przygnębiło najbardziej. Wszedł do domu i tyle widziałem. Nic. Dopiero o świcie następnego dnia wyszedł, całkowicie nagi. W rękach trzymał miecz. Przemaszerował przede mną i nie zwracając uwagi, rozpoczął ćwiczenia. Od samego początku, od antycznych postaci. Nie mogłem przekręcić głowy, więc tylko słyszałem. Najpierw biegał, później uderzał bez miecza. Odróżniałem uderzenia dłonią i kopnięcia. Na samym końcu dopiero miecz. Długie uderzenia mierzone i krótkie pchnięcia. Przebycie ponad stu posągów zajęło mu dwa dni. Bez przerwy. Zbliżył się do mnie i zajrzał w oczy, ale tak się zachowywał, jakby niczego nie widział. Popatrzył po całej mej sylwetce i kopnął mnie w kolano. A ja… a ja nic nie poczułem. Miał miecz z tyłu na plecach. Przyjął postawę i uderzał pięściami. We mnie. Po twarzy, w okolicach brzucha i znów proste w środek czoła, między oczy. Ja niczego nie czułem. Worek treningowy... Gdybym mógł chociaż łzę uronić, ale twardniałem. Później wywijał mieczem, zadawał mocne pchnięcia. Kim... Czym musiałem się stać, skoro żadne nie bolało. Widziałem, że celuje w serce i nic… ja dalej stałem nic nie czując. Bo czułem coraz mniej. Chciałem przywołać wspomnienia, by zająć się czymś… by z kimś pobyć… ale tylko ta zdrada wracała do mnie. Bym pamiętał… bym przeistoczył się w kamień… W posąg do treningów tych wielkich, od których tak byłem daleko… Od których tak się różniłem. I noc przyszła. Siłacz skończył i wszedł do domu. Dym z komina nie poszybował wysoko, bo deszcz… bo deszcz… Drętwiałem…
Przebudziłem się z letargu. Czułem ciepło… było tak jasno. To było słońce. Przede mną skradało się kilka postaci. Kilku Garbów i na końcu… gdybym mógł chociaż dłoń podnieść… Nofer. Zdrajca, który i mnie zdradą zaraził. Wracało mi drżenie. Krzyknąłem… ale chyba tylko w myśli. Nofer mnie rozpoznał. Zatrzymał się i zaczął się śmiać. Zatykał usta, by go nie usłyszano… Jeden z Garbów napomniał go… – Zdrajca…– plunął na mnie i odszedł. Weszli do domu od trzech stron. Nie słyszałem… Ja już nie mogę słyszeć… tylko wzrok pozostał. Widziałem jak wyciągają Kowala. Musieli go zaskoczyć… Trzymały go te draby. Czterech. Każdy za jedną kończynę. Siłacz wyrwał się, ale piąty Garb uderzył go w twarz. Puścili Kowala, padł na ziemię. Podnieśli go i dwa ciosy w brzuch. Siłacz wyrwał się, uskoczył i sięgnął miecz za plecy, ale go tam nie miał. Pobiegł w moją stronę i dostał włócznią w plecy. Osunął się na mnie. Napastnicy weszli do chaty. Nofer także. Tylko jeden został na zewnątrz i bez przerwy patrzył w naszą stronę. I wtedy coś usłyszałem. Wracał mi słuch. Powoli, najpierw szum, później oddech Kowala. W domu plądrowali i wywracali co się dało. Wyrzucali przez okna.
Opuściłem głowę. Uniosłem nogę. Garb wartownik chyba zauważył ruch, bo poderwał się i biegł w naszą stronę.
– Leż – wycedziłem do Kowala, nie ruszając ustami.
Garb podbiegł z wysoko podniesionym mieczem, ale widząc mnie nieruchomego uderzył w dół, w Kowala. Zanim jego cios doszedł celu, świsnęła moja ręka przedłużona mieczem. Głowa napastnika spadła i potoczyła się z łoskotem w ciemność.
Ciało jeszcze chwilę stało, ale wreszcie bezwładnie runęło na leżącego u mych stóp Siłacza. Łomot musiał zaalarmować plądrujących dom, bo trzech wybiegło na deszcz. Wyprostowałem się i przyjąłem pozę w jakiej widzieli mnie wcześniej. Zastygłem. Oni podbiegli. Kowal leżał bez ruchu, a na nim ich bezgłowy kompan. Z szyi buchała krew. Stali z rozdziawionymi gębami. Wreszcie stoczyli bezgłowego na ziemię, jeden odszukał jego głowę i położył przy ciele. Najśmielszy kłuł Siłacza mieczem, sprawdzając czy jest przytomny i czy mógł ubić ich druha. I nagle pojawił się Nofer. Zobaczył co się stało i spojrzał na mnie: – Ty jesteś taki sprytny? Nie doceniałem cię bękarcie.
Kazał Garbom odciągnąć Kowala pod drzewa i z mieczem w dłoni okrążył mnie parę razy. Spoglądał to na mnie, to na Siłacza. Potem oczy zalśniły mu złowrogo i wiedziałem, że ulęgło mu się w głowie coś paskudnego.
– Teraz sprawdzimy, kto jest sprytniejszy – i zawołał do Garbów. – Zrób drwalowi dziurę w boku.
– Jak? – spytał prostacko wyższy.
– Wbij ostrze i przeciągnij, jakbyś mięsiwo nacinał.
Wykonał to Garb, a Nofer na mej szyi miecz oparł i uśmiechając się znowu to na mnie, to na Kowala popatrywał. Ten leżał bez ruchu, jakby krwi z brzucha cieknącej i bólu od cięcia w ogóle nie czuł. W pewnym momencie oczy otworzył, wzrokiem wskazał dwóch giermków i przymknął z powrotem powieki. Nofer tego nie zauważył, bo skupił uwagę na mnie. Miecza od szyi mej nie odejmując głowę przybliżył do mojej twarzy, widać oznak życia w niej szukając. Bałem się, że za chwilę drgną mi powieki, ale Nofer akurat do Garba się odwrócił z poleceniem: – Głębiej wbij teraz. I kiedy znów na mnie spojrzał, łzy leciały mi strumieniem po policzkach, ale nie wiem czy zdążył to zauważyć i przestraszyć się płaczącej rzeźby, bo w tym samym momencie jedną ręką ostrze jego odsunąłem, a drugą go do siebie przyciągnąłem i z całej siły uderzyłem czołem w nos. Zaskowyczał i upadł. Jednocześnie rozległ się łomot pod drzewami. Na ziemi dwóch Garbów leżało, których Kowal nogami przytrzymywał.
– Ten trzeci – jęknął Siłacz.– Ten trzeci uciec nie może.
Rzuciłem się za uciekającym. Dopadłem go Naskoczyłem tuż przed granicą niedawną deszczu. Nie wahałem się. Trzy ciosy… Wróciłem do Kowala, który na leżąco mieczem z dwoma pozostałymi walczył. Zatrzymałem się za nimi i podrzucając drugi miecz w dłonie klasnąłem. Obrócili się obaj. Złapałem rękojeść i … I wtedy ostrze Siłacza ich szyje odwiedziło. Opadli jakby wodę utracili, usychając w okamgnieniu. Dźwignąłem drwala. Tylko tułów zdołałem unieść, bo ciężki był bardzo. Dowlokłem go pod dom".
ROZDZIAŁ 23, STR. 628

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

życzenia

„Jestem, który jestem” rzekł Bóg z płonącego krzaka do Mojżesza… przemienił laskę w węża… i dał do myślenia… więc myślę nad tym stanem, który wywołał. O tych wszystkich podróżujących, którzy w swej wędrówce zatrzymać się nie mogą. Tym wszystkim, którzy na planecie Ziemia są tylko przejazdem. Nie wskażę drogi, bo każdy swoimi ścieżkami ku Krainie zmierza, a Kraina ta Holdorium jest zwana, i tylko zmysłami wnętrza patrząc, wrota do niej może ujrzysz” .

sobota, 3 kwietnia 2010

KIM JEST DUSZPASTERZ KRAINY...

Święta skłaniają do refleksji. Pomijam teraz całkowicie aspekty Realności Onirycznej, której doświadczam od kilkunastu miesięcy z wielkim natężeniem. Nie będę dywagował nad stanem swych zmysłów i tych powszechnie znanych i tych, które nazywam wewnętrznymi, by te przemyślenia poprowadzić w kierunku przeczucia. To taki nadrzędny z wewnętrznych zmysłów.
Bo jeśli uważać tylko myśli, jako jedyny tożsamy byt z duszą, to faktycznie możemy znów pobłądzić. I błądźmy. Mózg jako organ wytwarza umysł. Nie ma co do tego żadnej dyskusji. Mózg zbudowany z neuronów żyje (działa) – (celowo upraszczam). Neurony przekazują między sobą sygnały (impulsy, przekaźnictwo itd. Itd.) Powstaje twór zwany umysłem. Niewidzialny organ, posiadający zdolności min. Poznawcze. Ale co tam oko, czy ucho. A w drugą stronę…? Takie szkolne mi się wiją tematy na święta, bo tak wszyscy i wszędzie mówią o zmartwychwstaniu, jakby wiedzieli o czym mówią. Więc pytam wprost i na portalu, o co chodzi, kto i jak… i niby wiedzą, ale jak pytam dalej, i jak nawet zahaczam o śmierć, to różne dostaję odpowiedzi.
Dopiero co godzinę temu, w rozmowie portalowej spytała mnie miła pani z trójmiasta o to, czy Intuicja jest już poza realnością. Agnieszko! Oczywiście, że po pierwsze jest poza kategoriami rozdrabniania. Dzielenia na realność i podrealność, no bo przecież nie: nierealność. Realne jest wszystko co wyłapiemy (znów mocno upraszczam). Ten wątek już na pograniczu przedszkolnych pytań (mamo, a dlaczego bije mi serce…) ciągnie mnie dalej, do czasów, kiedy naprawdę traciłem głowę na rozmyślaniu (szukaniu) odpowiedzi o prazasadę i o to: czym jest dusza. Czy widzi? Jak widzi? Czy czuje (jak ciało, które ma ból… jak ciało które może czuć).
Wiele już lat minęło od mej podstawówki (i trochę) z przymrużeniem oka, dywaguję po nocach zamiast mocno spać, na temat tego czym widzi dusza, no bo przecież chyba widzi i czuje… odczuwa… i może tym jest właśnie owo Przeczucie i to druga cecha czyli Intuicja.

czwartek, 1 kwietnia 2010

one

...za nic mam teraz tych przechodniów, którzy występowali w mym życiu. Za nic mam.

"Syn Bobera", rozdział 18. fragment powicia.

- Jesteś gotowy by tu zostać… - powiedział ustami Aliena.
Wyprężył ręce ku górze i powoli ściągnął wibrujące kręgi. Bił od nich blask. Stanął przede mną, uniósł je nad moją głowę i delikatnie opuszczał wypowiadając niezrozumiałe słowa. Kiedy mnie dotknęły, poczułem ukłucie w sercu. Zapadł zmrok.
Kiedy pozwolisz mi latać…. Przecież to jedyne miejsce, gdzie wszystko zależy ode mnie, bo czym bym nie poruszył, dobrze czy źle, i tak spadnę w dół. Kiedy pozwolisz mi latać, nie będę potrzebował tłumaczyć wszystkim, że z dachu lepiej widać wymarzony świat. Kiedy pozwolisz mi latać, to z mej wolności zbuduję pas do startu.
Potrzebuję twojej zgody mamo, bo ktoś musi potem zawinąć mnie z powrotem w kokon, bym dojrzał i spróbował jeszcze raz. Przecież nie jest tak źle… powtarzałaś: przecież nie jest tak źle. Czasami byłem tak blisko, ale skrzydła tak długo rosną. Uciskam je pod łopatkami, by nie śmiali się przechodnie… ale wiem, że są na tyle duże, by mogły unieść moje puste ciało. Chęć do innego życia tak niewiele waży, ale jak ciężko ją ukryć.
Ale dziś jestem gotowy. Dziś czuję ciepły wiatr i wiem, w którym kierunku polecę. Wiem przy których kominach cuchną rozżarzone domy, podłe mieszkania w których tylu skrzydlatych mieszka, gotowych do skoku jak ja. Czekają na sygnał. Opierzone w zgodę by wzlecieć… wezmę was… wezwę was, bo wiem gdzie jesteście. Poznaję po wiecznie zapalonych światłach w kuchni… poznaję po sylwetce, która stoi za firanką i wypatruje… nietrudno się pomylić… ściany są szare, bo żadne kolory życia nie chcą się trzymać cudzych ścian powszedniości, a ja poznaję po zapachu, który ulatnia się z komina zamiast dymu rodzinnego paleniska. Zapachu goryczy nikt nie czuje oprócz mnie, nikt nie czuje oprócz tych wszystkich którzy byli w Krainie i tych, którzy już tam zmierzają. Jest nie do podrobienia. Gorycz to jedyny swąd, którego nie brakuje na pogrzebach… własnych pogrzebach. Upalne słońce już powoli zachodzi, ale zimne cienie, coraz dłuższe są… tylko pomknąć mogę w lot… ale przez te kilka chwil lotu będziemy razem… my wszyscy mieszkańcy Krainy… uwolnieni ze swego pomylonego dzieciństwa, uwolnieni nadchodzącym mrokiem. Już od tak dawna wiem, że grzechy boją się światła,
Zatem jestem. Stoję wyprostowany bo wiem jaki zapach szczęścia mnie uniesie, a i wam pozwoli lecieć. Upalne słońce dzieciństwa już powoli zachodzi, ale zimne cienie coraz dłuższe są, jeśli zostaniesz tu, na ciebie czyha mrok.
A kiedy upadnę już mamo, zawiniesz mnie z powrotem w kokon i urodzę się jeszcze raz. Pamiętajcie by głośno nie śpiewać, bo gwar rozprasza latających i każdy z nas może się przestraszyć i upaść przed czasem.
Lecę… i widzę swój cień na dachach… jaka prędkość… jakim jestem wiatrem unoszonym… jakim. Te pióra miłości i pióra mych pragnień są najmocniejsze… jak ja dużo ich mam na tych skrzydłach. Jak ja mogę wysoko się wznieść… ileż one wytrzymują… a za mną ci wszyscy, podrywają się ze swych okien… wybitych szyb, ponacinanych dłoni… zrywają się…
I latamy spłoszeni przez jakiś chwiejący się gwar, przed którym nie ochroni nadchodząca noc, ale nie teraz nam w głowie schronienie… bo każdy z wielką uwagą rozkłada skrzydła szeroko, by widzieć z bliska te wszystkie lata pomylonego dzieciństwa, które gdzieś musiało kiełkować… pióra z uniesień i spełnionych uczynków. A pióra z tęsknoty mają najtwardsze lotki. Grube, ciemne, widać że najdłużej rosły… pewnie od samego porodu… już wtedy tak bardzo musiałem tęsknić. Tuż przy barku mam jasne pióra oczekiwania. Są szare jak lipcowy poranek, w którym czekałem by spotkać się z kimś naprawdę. Ale ja się z nikim nie spotkałem tak naprawdę.
Kołuję nad dach, na którym kiedyś stał mój gołębnik. To taki wysoki, najwyższy budynek mego świata. Jednopiętrowy, ale z tego dachu zawsze było widać wymarzony świat. Szklisty często… rozmazujący i palący w policzki, ale był i istniał. Wiedziałem, że jest. Wiedziałem że kiedyś te pióra pragnień i tęsknoty wyrosną… wiedziałem, że kiedyś zamienię miłość na kilka sterownych lotek, którymi będę mógł skręcać…
Nie mam już nic do ukrycia, nikt nie obserwuje i nie patrzy. Nie wstydzę się, że spod łopatki, tuż nad drugim żebrem wyrosło mi jedno, a później drugie skrzydło. Nie wstydzę się, wytykany nieraz palcami… niedostosowany… obcy i uciekający… za nic mam teraz tych przechodniów, którzy występowali w mym życiu. Za nic mam.


KONIEC CYTATU

on wrócił... on naprawdę tam wrócił!

Polana. Czułem zapach, którego tak dawno nie dane mi było posmakować. Mimo wszystko. Mimo tego, że miałem już przecież pełną świadomość, ze to wszystko istnieje, to i tak to przebudzenie było czymś nadprzyrodzonym. Oczekiwałem w spokoju przewodnika. I spokojnie bez ruchu leżałem. Przymknąłem oczy by napawać się tę chwilą. Czułem jak moje nozdrza nabrzmiewają w poszukiwania kolejnego zapachu. Dosyć długo, chyba za długo jak na przywitanie. Nie przybył nikt. Nikt mnie nie witał i nikt nie chciał przeprowadzić. Nie usłyszałem nadal magicznego zdania: „jestem twoim przewodnikiem. Nie powinniśmy tu dłużej pozostawać”. Ale leżałem do woli. Nikomu to nie przeszkadzało. W końcu podniosłem się. Wystawiłem głowę nad wysokie trawy. Cień.
To był mój świat. Tu. Przy nim, ziemskie zmysły to jedynie groteska. To cały czas był mój świat. Oczy... tam gdzies otwarte... tu lepiej powiekami chronić każde wtargniecie.
Chyba upadłem. Twarz bolała, a nos pulsował krwią. Musiałem dostać w szczękę. Podniosłem się, i znów czołem w coś ostrego. Byłem w klatce. Obróciłem się na bok. Jechałem. Zamknięty w czymś niedużo większym niż ja.

ona pozwoliła mi dalej żyć...

- Oddychaj – szepnęła – Ja poczekam.
Byliśmy sami. Położyłem głowę na jej kolanach, twarzą ku górze, by widzieć jej błyski, które patrzyły na mnie… by widzieć policzki, wygładzone przez moje oczy… by czuć dotknięcie jej źrenic. Odkrywała przede mną coś tajemniczego, zakazanego… Bałem się dotknąć. Poczerwieniałem chyba, czułem wypieki… a ona uśmiechała się do mnie. Jak głowy są tak blisko, to widać tak śmiesznie, jak druga osoba dokładnie patrzy to w jedno, to w drugie oko… Ona w jedno me oko zaglądała dłużej, jakby coś w nim śledziła. Nawet robiła niedużego zeza... a do tego jeszcze tak powoli przymykała powieki. Jakby na ten tylko moment zwalniała wszystko. I pierwsza dotknęła mnie… wsunęła palec między moje długie paluchy i chwilę pocierała. Opuszkiem. Byłem blisko wrzenia. Musiałem dziwnie wyglądać z otwartymi jak bramy oczami. Jeszcze mocniej się uśmiechnęła, aż pokazały się jej bielutkie zęby. Na chwilę… tak, bym mógł upewnić się, że nie jest aniołem. Rozprostowała palce i przyłożyła dłoń na mojej. Wdychałem powietrze, bo coraz ciężej było zapanować nad tym paleniem. Zacisnęła w splocie nasze dłonie i musiałem przymknąć oczy. Ja i Malwa. Kiedy przebyłem już urwistą podróż po wspomnieniach z plaży i brzozowego lasku, poczułem że lekko poruszyła się. Nie śmiałem nawet uchylić powiek… a ona, pewnie to nie ona tylko moja wyobraźnia, położyła jej palec na mych ustach. Musiałem przełknąć ślinę, bo nie było dobrze z oddychaniem… więc to wcale nie wyobraźnia.
– Oddychaj – szepnęła. – Ja poczekam.
Gdybym mógł użyć tych skrzydeł, które wyrosły mi u ramion i ciasno układały się pod plecami... Gdybym mógł poruszyć nimi... Choć raz… Pokazałbym im, czym materialnym jest miłość. Otworzyłem oczy. Malwa. Płomienie pozostały, ale skrzydeł nie było... Może wcale nie potrzebuję unosić się? I znów jej źrenice... Tak blisko. Przesuwała palcem po moich brwiach. Ileż „przepraszam” było w każdym pojedynczym ruchu… ileż wytłumaczeń było w tych krótkich muśnięciach opuszkami. W końcu oderwałem się od jej serca. Choć czułem coś dziwnego. W sobie, pod piersiami, tam, gdzie zwykle było serce. Teraz działo się coś innego. Biło coś, ale to nie był stukot życia. Czułem. Położyła mi dłoń pod piersią, rozłożyła place, jakby coś trzymała, jakby coś chciała schować. Byłem przytomny. Widziałem dokładnie, że wkłada coś. Niewidzialnego. Uniesienie. Pierwsze uniesienie ku niebu… To nie była para z gorących ust, wydychana w rodzicielskich pokojach. Jakże daleko od światła. W jej źrenicach tyle dróg...
– Chodź już – jej głos. – Dziś będzie chłodna noc. Chodź. Ogrzej się.
Nie mogłem uwierzyć, że jest. Że jest ze mną. Że mogę… że posiadam. Że istnieję…

poniedziałek, 29 marca 2010

Oniryczny czy półsenny

Kiedy już tak długo obcuje się z nimi… kiedy tak wyraźnie się słyszy ich głosy… i kiedy czuję od niedawna nawet ich zapach… czy mogę już uważać, że to oniryczna realność… Posiadam się mocno w swym przekonaniu, że stylistyce nie podlegają moje oczy. Odróżniam na szczęście jeden fakt… podniesienia i opuszczenia powiek. Doświadczanie drwali losu jest czymś wymiernym. Policzalnym. Czymś do uchwycenia. Moje obcowanie z nimi nie polega na tym, że się w tym zatracam… nie tracę kontaktu ze światem, który jest podczas podniesionych powiek. Doświadczam drwali losu bardziej, kiedy zamknę oczy. wtedy są bliżej mych zmysłów… jakby nie chciały wchodzić w drogę temu co znam od urodzenia. Jakby nie chciały swym bytem zaprzeczyć istnieniu realności w tym zmysłowym wymiarze. Zatem poprzez jakie zmysły postrzegam ich istnienie. Gdzie jest jaźń w tym rozumieniu, na podział świata osobowości i na świat świadomego „ja”. I tutaj to świadome „ja” jest poddane mocnej weryfikacji. Skoro świadomość własnej osobowości wynika z moich działań i konfrontacji mnie (siebie) z otoczeniem oraz z tego, że ja mam krytyczny stosunek do tych swoich działań… to ta definicja nie przenosi się łatwo na świadomość tego, co nazywam Realnością Oniryczną. Nie są to wyłącznie akademickie rozważania i męczenie wiatru, ale muszę ustosunkować się do tego, że gdzieś tam, choćby tylko w moim umyśle – tam gdzieś istnieją drwale losu. Mało tego, oni żyją własnym życiem. I w tym momencie, jaźń, czyli moja samoświadomość zaczyna pękać… przynajmniej w kwestii definicji. Bo zrozumieć można majaki i zmory, które pałętają się po umyśle… można też zrozumieć osiowe bądź co bądź psychotyczne objawy w postaci omamów (odgłosów, szeptów czy widzialności kogoś, kogo przed zmysłami w ogóle nie ma). Ale jak opisać rzeczywistość, która samoistnie bytuje w mym umyśle? Drwale Losu nie czekają na moją aktywność, aż usiądę do pisania i zacznę spisywać ich działalność… ich życie… ich Krainę. Jak ja śpię czy pracuję, jestem zajęty czymś innym, skupiony na sprawach nie związanych z nimi… to oni tam sami sobie żyją i bytują. Ich czas płynie. Widzę dokładnie np. po dwóch dniach, że tam w Krainie czas upłynął. Jeśli w niedzielę drwale zajmowali się udrożnieniem wodospadu w okolicy stajni Bunda, i ja się temu przyglądałem (opisując to) i w poniedziałek i wtorek nie miałem czasu by do nich zajrzeć, i jeśli we środę, siadam przy maszynie (laptopie) zaczynam pisać, i to nie od fragmentu wodospadu, gdyż: wszystko przy wodospadzie jest już zrobione. Stajnia poszerzona na kolejne Mongory, a chata Bunda ma nowy dach.
Nie znam innego sposobu by to wyjaśnić, jak tylko to, że nie ja przywołuję te czynności. To wszystko dzieje się tam samo… samo sobie. Dlatego śmiem twierdzić i nazwać ten mój stan jako: Realność Oniryczna.

Drwale Losu

Dosyć dziwnie trafiłem na ślad drwali. Po pierwsze, to Kroniki Akaszy pasjonowały mnie zawsze. Wszystko to, co wiązało się z przyszłością i ich wpływem na przeszłość. Wszystkie machiny czasu… wszystkie możliwości przenoszenia energii, myśli czy ludzi… fantasy, ale takie dosyć bliskie. I nagle w tym wszystkim, gdzieś w zakamarku wyobraźni kiełkuje najpierw straż Cormona, czyli tego świętego, który odpowiada za wszystkie biblioteki Akaszy, miejsca w kosmosie, miejsca we wszechświecie, gdzie zbierają się, kumulują – wszystkie sygnały, zdarzenia, wszystkie rodzaje energii, które kiedykolwiek powstały w otchłaniach kosmosu. Ale Cormon odpowiada, jak się okazuje później, odpowiada za sygnały pochodzące z naszego układu słonecznego, czyli także za informacje i to wszystko co dzieje się na planecie Ziemia. I tam pierwszy raz poznaję Yeriesa, którego inni drwale nazywają Kowalem. Yeries jest szefem straży Cormona, czyli porządkuje i pilnuje wszystkich bibliotek odpowiedzialnych za to, co dzieje się na Ziemi. Niestety śmieszyło mnie najpierw, że nie ma miecza i chodzi i patrzy, mało tego, nie mogłem dojść, czego może pilnować i kto…? Kto może cokolwiek zepsuć w Kronikach Akaszy. I dłubiąc dalej doszedłem do tego, że można… po pierwsze włamać się, dostać do Akaszy… i … zmieniać… zmieniać.
Nie mogę powiedzieć co zmieniać, bo niestety nie do końca to rozumiem i nie pojmuję za bardzo tej zależności pomiędzy sygnałem, który powstał na ziemi i tym, co można w nim pozmieniać, choć od razu jest on przeszłością, czymś dokonanym.
Ale nawet starając się ustalić pobieżnie, związek pomiędzy Akaszą i tym co spowodowało, że następuję ingerencja kogoś z Kronik na Ziemię. Oczywiście nie brzmi to zbyt poważnie, ale nie chodzi mi dokładnie o Ziemię realną, ale raczej o tę sferę zawartą w Krainie, czyli z realnością mającą dość specyficzny związek. I zaczynam myśleć, że sygnały istniejące (tworzące się Krainie) są zbieżne z typem sygnału, przechowywanego w Kronikach. Analiza moja wygląda tak: by materialnie (i werbalnie) określić rzeczywistość (przestrzeń) w Akaszy, wyobrażam sobie to jako zawieszone w ciemnej materii, wielkie pokłady bibliotek, w których segregowane są informacje, które już nastąpiły… rzeczy, które się wydarzyły. Tego pilnuje, segreguje… (sam nie wiem jak to nazwać) niejaki Cormon. Przynajmniej tę część Kronik, odpowiedzialną za sygnały pochodzące z Ziemi. I w tej części – traktując czas – jako pewne kontinuum – następują wydarzenie, które na Ziemi wydarzyły się 1500 lat przed narodzeniem Chrystusa. Dzieje się coś, co może zakłócić życie, a właściwie jego poprawny rozwój i bieg. Chodzi zapewne o mordowanie wszystkich rodzących się chłopców, których Faraon Tutmozis nakazuje swym dekretem – uśmiercać.
Jak by dziwnie to nie brzmiało, gdzieś tam, wysoko wysoko, ktoś odnotowuje ten fakt. I tu zaczyna się cała mitologia. Mitologia Drwali Losu. Według pierwszego mitu, to właśnie w tym momencie, Cormon powołuje kilku drwali, którzy muszą udać się na Ziemię. Ale nie na Ziemię ludzką i realną, ale w miejsce, które jest czymś pomiędzy życiem ludzkim a życiem eterycznym i wręcz sygnalnym (sygnałem). Zdaję sobie sprawę jak to brzmi, ale nie mam innej interpretacji tych rzeczy. W każdym razie są to mity i w ogóle mi nie zależy, by określać stopień jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. Jednak niezaprzeczalnym wydaje mi się fakt, że istnieje związek między stanem śpiączki i tym miejscem, w które Cormon wysyła swych drwali.

sobota, 27 marca 2010

Ferro Voo Geo

Polecam, bo pytacie w mailach… i choć sam stronię od tych mitów drwali losu, które opisują styk Krainy oraz ziemi Voo Geo. Choć samo Ferro Voo Geo to zwrot, a właściwie pewna konstelacja słów, to jednak daleko za Głębokim Lasem, i o wiele dalej niż pola Peruginów, jest przejście pomiędzy tymi ziemiami - do ziemi Voo Geo. Ziemia Voo Geo była od dawna nazywana Ziemią Widzialnej Duszy. Baśniowo i nawet fantasy, w kolejne połacie ludzkiego umysłu, ale jakże mocno związane z życiem. Prawdziwym życiem młodego człowieka. Muszę jednak się do tego odnieść, bo trzecia – ostatnia część historii łączy się i dzieje - w ciągłej obecności Ferro Voo Geo.
Po pierwsze, to punktem wyjścia do tych wątków były tajemnicze prace asystenta Karola Darwina, niejakiego Sean’a Thomasa. Akcja, przytaczana już w obszernych fragmentach, zaczyna się w Londynie w 1856 roku. Faktycznie, bo sprawdziłem dokładnie, Darwin wrócił ze swej kolejnej wyprawy. Był z nim Sean Thomas, który przywozi ze sobą tajemniczą chorobę (link podaję niżej). To coś, co przywozi (przybywa razem z nim) doprowadza do nieszczęśliwego (wydawałoby się) wypadku. W tej karocy jechał ktoś, kto poruszał się pomiędzy ziemią Voo Geo a Krainą.

http://roczniak.blogspot.com/2010/03/kogo-do-zycia-mia-przywrocic-andrew.html

niedziela, 21 marca 2010

Zmarli Udają Śpiących

Ze wzruszeniem wracam do Mitów Drwali Losu. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego zetknięcia ze światem Przedmieść Przeznaczenia. Unosiłem się prawie, jak czytałem o drwalach, którzy przybyli z Kronik Akaszy na polecenie Cormona. Uczyłem się tych nazw, starałem się zapamiętywać przedziwne nazwy związane z przemieszczeniem się po Krainie, czyli po prostu – bycie Ryturianinem. Ale jak wszedłem niżej, jak dotarłem do Komory Ciosania i otarłem się o ziemię widzialnej duszy, czyli Ferro Voo Geo, wtedy dopiero skoczyłem na głęboką wodę. (jak jedna z moich czytelniczek i recenzentek). Czytałem i czytałem. Wracałem… i jeszcze raz. Wszystkie opowieści o Krainie zgrupowane są w mitach. Mity właściwe, dotyczące samej Krainy zaczynają się od mitu numer 13. Ale początek decyzji o wysłaniu drwali do Krainy znajduje się dopiero w micie numer 20 (którego fragment zamieszczam poniżej)

Mit 20.
Mit o Głębokim Lesie i porzuconych ciałach dzieci…. izraelskich chłopców, których mordowanie nakazał egipski faraon Tutmozis I w 1530 roku przed narodzeniem Chrystusa.
A krew chłopców wypłynęła i obok ciała się rozlewała i wsiąkała w ich dusze, które od leżących dzieci oddalić się nie chciały, bo dusze dziecięce ciał malutkich nie chcą opuszczać i czają się długo w nadziei, że śmierć się nie wydarzyła, bo maleńkie ciało ma w sobie maluczką duszę.
I kiedy faraon ciała dziecięce chować w baraku na drewnach kazał, krew nadal spływała i spływała, ujście w drzewach pociętych odnajdując. I kiedy wyrok był ciągle wykonywany, i krew dzieci jezioro już przypominać zaczynało, wtedy pod drewnem czerwoną mazią pochłoniętym zapadać się ziemia zaczęła, jakby korzenie odżywać zaczęły, jednak nie kiełkować i ku słońcu się zwracać, ale ku ziemi czarnej, aż do głębokiej Krainy się zapadło, tworząc Głęboki Las, wiecznym cmentarzem nazywany, bo dusze dzieci, umrzeć nie mogły, gdyż życia nie zaznały i choć martwe, śpiących udają, bo liczą, że ktoś się pomylił i ich do życia wskrzesi. Tak powstał najcięższy z regionów, wielkiej Krainy Pomylonego Dzieciństwa, zwany Głębokim Lasem. Kto do niego trafi, w drewno się zamieniać będzie, i choć martwym pozostanie, to udawać będzie śpiącego.

czwartek, 18 marca 2010

Rdzenne Pola Peruginów

To już jeden z najwyższych poziomów odbierania i rozumienia Krainy. Jeden z zakazanych poziomów rozumienia tej powieści. Mit o Rdzennych Polach Peruginów czytałem kilka razy. Nie rozumiałem nic. Dałem więc tekst do tłumaczenia i po powrocie, sczytywałem polskie litery i słowa i nadal: nie rozumiałem nic. Musiałem jednak rozumieć. Perugini czy raczej Perugin, w liczbie pojedynczej oznacza iskrę. Zatem zacząłem podążać tym tropem. Stąd wzięła się moja interpretacja części tchnienia, które uchodzi z człowieka po samobójstwie.
Nazywanie rzeczy trudnych, abstrakcyjnych, momentami ocierających się o kuglarstwo albo ciężej: seans spirytystyczny – to wszystko było dla mnie nowe. Miałem jednak za sobą doświadczenia naukowe. To wszystko co wyczytać może każdy z nas w podręczniku do biologii. O sercu… mięśniu sercowym… który zbudowany z tkanki (mocno upraszczam) – po prostu wykonuje skurcze. Jak silnik samochodu (nadal mocno upraszczam). W komorze, podczas ścisku wytwarza się ciśnienie, ciecz pręży się, i przy pomocy „nagle” uchylonego zaworu – wytryskuje na zewnątrz. To wie każdy. Jednak nawet naukowo zajmujący się habilitanci nie pytają – dlaczego serce bije… Więc?
Przewracamy kartkę podręcznika i czytamy, że za to odpowiedzialny jest „automatyzm serca”, czyli coś takiego UWAGA – siła zewnętrzna (by nie powiedzieć MOC) – która to siła wprawia w ruch serce. Powoduje skurcze komór.. itd. Itd. Ileż wieczorów jako nastolatek zasypiałem zastanawiając się, kto porusza mym sercem? I co się stanie, jak to coś się rozmyśli lub zmieni plany. Serce bije i co…? Tylko kretynowi wystarczy takie wyjaśnienie.
I teraz niespodzianka. Jako operator obrazu, pracując kamerą dla pewnej stacji, musiałem sfilmować różne operacje, którym poddawany jest człowiek. Wtedy to pojechałem min. Do szpitala na Ursynowie i wziąłem udział w operacji wymiany zastawek (tego czegoś, co jest blisko serca i jest wyjściem poza… poza serce… do tętnic i z żył). To wszystko co wiedziałem o człowieku z książek to wiedza wyrazowa… zdaniowa… kompletnie bezznaczeniowa. Wymiana zastawek to operacja na otwartym sercu. Wygląda to naprawdę makabrycznie. Piła. Rozcięcie klatki piersiowej. Dotarcie do serca. Podłączenie szeregu rurek plastikowych z tętnicami i żyłami (celowo upraszczam) by te rurki – a właściwie pewien proces pompowania przejął mechanizm stojący obok jednego z lekarzy. Maszyna przejęła funkcję wtłaczania (poruszania) krwi po organizmie. W tym czasie serce nie miało z sercem znanym z podręczników – nic wspólnego. To był kompletnie odizolowany od organizmu worek. Ścierwo – mógłbym powiedzieć – bo przypominało odcięte sine żyły, które z dużego płata mięsa się odcina w rzeźni. To było coś, co przypominało materiał na flaczki… płaskie, pomarszczone… i co najważniejsze… nie przypominające żadnego NADPRZYRODZONEGO organu, który ma w sobie dar… UF – nie chcę używać tego słowa.
Chirurdzy wymienili coś (zastawki) wokół serca (na jego wyjściach) i rozpoczęli przywracanie krwioobiegu. Celowo chcę wrócić do tego momentu, w którym serce nie ma nic wspólnego z sercem. Nic. Leży płasko kawałek skóry, a tętnice i żyły… życie – pompuje niezbyt skomplikowany silniczek z pompką, stojący obok łóżka operowanego, starszego pana. I wtedy operacja przechodzi w etap końcowy. Serce ma nowe zastawki (szczelne) i można tętnice i żyły podłączyć do flakowatej skóry zwanej sercem, która leży martwa – MARTWA – jak kawał słoniny albo skóry od grubej kaszanki, gdzieś tam, pomiędzy rozciętymi żebrami a innymi wnętrznościami.
Lekarze przyszywają (igła i nitka) tętnicę i żyłę do serca… widziałem to. Przysięgam, że widziałem. Powoli aparat pompujący przestaje tłoczyć krew. WIDZIAŁEM JAK DO FLAKA ZWANEGO SERCEM wpuszczona zostaje na nowo krew. Flak się wypełnia i FLAK ZACZNA WYKONYWAĆ SKURCZE. Flak zaczyna bić. Serce zaczyna pracować. Gdybym tego nie widział, nigdy bym nie uwierzył. Nigdy! Sflaczały kawał powłoki podniósł się. Wypełniony krwią zaczął żyć. Pompować krew, dając – niosąc tlen i wartości odżywcze (znów upraszczam). Po kilku minutach sprzęt silnikowo-pompujący został całkowicie odłączony. To co opisałem, to żadna nowość dla lekarzy. Ja jednak wyszedłem stamtąd, jakbym odbył podróż kosmiczną. Do dzisiaj nie zapomnę żadnego z tych obrazów.
Wnioskując przenoszę się do tej sfery mniej przyziemnej: coś musi pozwalać… nakazywać sercu… temu martwemu przez ponad pół godziny – workowi… coś mu pozwala żyć… i trzymać (zachować) ten dar… dar bicia. Dar pompowania.
W tym kontekście dotarłem swym wyobrażeniem do Rdzennych Pól Peruginów. Tak zacząłem je postrzegać i tak interpretować. Tyle tylko, że pokłady „nadżycia” posiada mózg. Mózg… fizyczny, zbudowany z neuronów mózg. Organ którego komórki neuronalne, dokonują przekazu synaptycznego… i znów impuls… ale to nie żaden niebiański impuls… to impuls elektryczny.

Komora Ciosania

Ileż snu z powiek spędza mi badanie tych mitów Drwali Losu. Dochodzę powoli do wniosku, że albo pan Terence Robinson (całe nazwisko to Yoter Terence Robinson) się nie przyłożył do ich adaptacji albo po prostu dawkował te informacje celowo. Tak czy inaczej, spośród ponad 70 mitów, jest przecież kilkanaście, które dotyczą Komory Ciosania.
Zastanawiam się nad tym, czy możliwe jest jakiekolwiek połączenie wypadków na Brijunii z tym, co opisywał pan Robinson odnośnie Komory Ciosania. Odbudowywanie poszczególnych składników osobowości, i takich postaw- szczególnie jak samoakceptacja – odbywa się w obszarach postaw społecznych. Zatem ciągłej relacji otoczenia i jednostką (z jej bądź co bądź – osobowością). Mętnie to składam, ale chodzi mi o fakt pewnych czynności, które wykonują ów drwale w Komorze Ciosania. Najpierw myślałem, że nie uda się dostosować Komory do osobowości… że nie ma powiązań (lustrzanego odbicia) pomiędzy Ciosaniem nowego bala – z tym co jest osobowością człowieka, który leży w śpiączce.
Analizowałem to tak: jeśli po urazie mózgu, jego część zostaje uszkodzona, to fizyczne neurony obumierają. Skoro powszechnie wiadomo, że osobowość jak twór abstrakcyjny (pozwalam sobie) oderwany od rzeczywistości – gnieździ się w umyśle, a umysł już abstrakcyjnym trudno nazwać – zatem po urazie mózgu fizycznego, ma to wpływ na niefizyczny umysł… niefizyczną osobowość. I dalej poszedłem tropem migracji osobowości. To było głównym przyczynkiem do stworzenia własnego poglądu na to, że ciosając nowy bal, tworzy się nowe cechy osobowości. Natomiast cała podróż po Krainie jest migracją osobowości.
Dzisiaj myślę trochę inaczej. Komora Ciosania, która istnieje w Mitach, jest li tylko na poziomie tworów istniejących niezależnie. Poza jaźnią jednostki. Zmierzam do tego, że każdy człowiek, zwany w mitach Ryturianem (Ryturianinem) podróżując po Krainie nie może podróżować jako jej część. To znaczy, że jeśli Kraina jest mała częścią człowieka, to człowiek jako całość, nie może w niej podróżować. Zatem musi być tak, że podróżujący człowiek po Krainie jest czymś/kimś innym. Czym? Duszą? Rdzeniem duszy?

wtorek, 16 marca 2010

do kogo Kupelwiser pisał o pomoc...?

Poszukując rodowodu Andrew Pash’a docieram posiłkując się mocno swym umysłem - na Wyspy Brijuni. Obecna Chorwacja. Choć ten wątek z pewnością nie wejdzie do Syna Bobera, to muszę go wyjaśnić ze względu na Adrew Pash’a. Korelacje są dwie: pierwsza to nieustająca moja walka by ustalić, dla kogo Pash szykował miejsce na barce. To, że powiedział policji, że dla siebie i że tam jest jego alibi dla skoku Woodward’a z dachu – to jedna sprawa (już wiem, że to klamstwo), ale z drugiej strony muszę wyjaśnić, dlaczego Pash tak nagle zainteresował się swym ojcem B. Banarym i dlaczego i w jaki konflikt wszedł z M. Woodward’em.
Cała ta wyspa (wyspy) Brijuni są dopiero otoczone mgiełką tajemnicy. Po pierwsze, ten proceder wycinki drzew. Niby nic wielkiego. Jest koniec XIX wieku i napływające tam masy ludzi, by przy tym pracować. Wilgoć… syf… choroby. Wybucha malaria. I zaczynają uciekać ludzie. Właściciel wyspy, Paul Kupelwiser, mężny biznesmen z Austro-Węgier poniekąd, kupuje wyspy. Zaczyna się jej zasiedlanie i „leczenie”. I na tym wszystkim rozwijać się zaczyna dramat jego syna: Carla. To Carl pisał list do Anglii. Do Cromwell House. Do kogo? Do B. Banarego? Czy to możliwe, że po Josefie Beuer’ze, następnym dyrektorem był właśnie Banary?

niedziela, 14 marca 2010

Wątek Brijuński – blisko szaleństwa.

List Paula Kupelwiser’a do Johnego B. przetłumaczony z oryginalnego niemieckiego na chorwacki (Kupelwiser był Austryjakiem) i dopiero na język polski.

Szanowny Panie,
Mój serdeczny przyjaciel Siegmund, mistrz wielu naukowców, przebywał kiedyś w Londynie w szpitalu Cromwell House u swego ucznia i przyjaciela, doktora Josepha Beuer’a.
Po powrocie widziałem się z Siegmud’em i opisywał mi on niesamowity przypadek pewnego chłopca, który przywieziony do szpitala z silnymi zaburzeniami ruchowymi i całkowitym zablokowaniem aparatu mowy, odzyskiwał wszystkie te zdolności podczas sesji hipnotycznych. Zwrócił mi wtedy uwagę na nic nie znaczące opowieści tego chłopca, które wtedy nic nie mówiły. Była mowa o jakimś miejscu, o jakiejś Krainie, wymienione zostały nazwy… Yeries, Holdorium i kilka innych.
Miesiąc temu odnalazłem schowek na jednej z mych wysp.
Ciała dwoje dzieci, które kiedyś zostały ukryte przed leczeniem malarii.
Wszystko panu opowiem jak się spotkamy, ale o tym za chwilę.
Chcę pana zaprosić do mnie do Europy na wyspę świętej Katarzyny, gdyż uważam, że pan jako pracownik Cromwell House i jego dyrektor, będzie chciał przyjąć moją gościnę.
Podpis nieczytelny

sobota, 13 marca 2010

Objawy zapętlenia czy syndrom pętli…

„Składam się z Maxa. Maxa Woodward’a” – jedna z czytelniczek i recenzentek odnalazła ten fragment książki i go cytuje w takim optymistycznym kontekście. Ja nie mam z tym problemu. Wiem ile jest we mnie takiego człowieka, takich cech jakie posiadał Max. Zastanawiam się jednak mocno nad tym, ile jest we mnie Bobera Banarego. Przeszukuję w otchłani swych życiowych emocji tych krzywd, które człowiek wyrządza. Obojętność, której się dopuszczam lub agresja i wręcz pasja, z jaką buduję postacie dwóch z Drwali Losu: Psychora i Pajara. Choć drwali losu interpretuję troszkę inaczej niż przywołana powyżej czytelniczka, to jednak mam świadomość, że każdy może – musi – interpretować Krainę inaczej… jednak szczerze powiem, że czytelnicy boją się (nie chcą) rozmawiać o Krainie. A po co to poruszam tutaj? Ano po to, że ważą się losy tego, co będzie dominować w drugiej części powieści. I o ile ścieżka fabularna jest jasna od bardzo dawna (całość tej opowieści była podzielona już w 1998 roku na trzy części) czyli okres przed Woodward’em, okres Woodward’a (wydany już) i okres po Woodward’zie.
Myślałem, że już wszystko wiem o historii tego młodego wtedy, człowieka. Coś jednak nakazuje mi – by doprowadzić do konfrontacji Maxa jako czystej jaźni (świadomości własnej osobowości) ze swoim największym demonem, mrocznym Pajarem. Mądry człowiek pewnie ucieka od mrocznych chwil swego życia… ale czy to oznacza, że spychanie (wyparcie) jest lekarstwem. Tak jak ponoć „wyrasta się z krzywd”, a „czas leczy najcięższe rany”. Niestety w żaden sposób się z tym nie zgadzam. Pozszywanie rozsadzonej osobowości jest trudne. Jest niemożliwe. Kraina to miejsce konfrontacji i bezsprzecznie: miejsce prawdy. Miejsce spotkania samoakceptacji z realnym "ja", z "ja" widzianym przez innych. Nie doszło do takiego spotkania w Woodward’zie. Max nie wskoczył do Stawu. Pokonując Dreny Pajara został uprzedzony, by pod żadnym pozorem nie wskakiwał i nie reagował na Czarny Staw. Ale przecież ja muszę to zrobić… ja muszę mu pozwolić tam wejść. Zanurzyć się w czymś, o czym nie mamy nawet pojęcia.