- Jesteś gotowy by tu zostać… - powiedział ustami Aliena.
Wyprężył ręce ku górze i powoli ściągnął wibrujące kręgi. Bił od nich blask. Stanął przede mną, uniósł je nad moją głowę i delikatnie opuszczał wypowiadając niezrozumiałe słowa. Kiedy mnie dotknęły, poczułem ukłucie w sercu. Zapadł zmrok.
Kiedy pozwolisz mi latać…. Przecież to jedyne miejsce, gdzie wszystko zależy ode mnie, bo czym bym nie poruszył, dobrze czy źle, i tak spadnę w dół. Kiedy pozwolisz mi latać, nie będę potrzebował tłumaczyć wszystkim, że z dachu lepiej widać wymarzony świat. Kiedy pozwolisz mi latać, to z mej wolności zbuduję pas do startu.
Potrzebuję twojej zgody mamo, bo ktoś musi potem zawinąć mnie z powrotem w kokon, bym dojrzał i spróbował jeszcze raz. Przecież nie jest tak źle… powtarzałaś: przecież nie jest tak źle. Czasami byłem tak blisko, ale skrzydła tak długo rosną. Uciskam je pod łopatkami, by nie śmiali się przechodnie… ale wiem, że są na tyle duże, by mogły unieść moje puste ciało. Chęć do innego życia tak niewiele waży, ale jak ciężko ją ukryć.
Ale dziś jestem gotowy. Dziś czuję ciepły wiatr i wiem, w którym kierunku polecę. Wiem przy których kominach cuchną rozżarzone domy, podłe mieszkania w których tylu skrzydlatych mieszka, gotowych do skoku jak ja. Czekają na sygnał. Opierzone w zgodę by wzlecieć… wezmę was… wezwę was, bo wiem gdzie jesteście. Poznaję po wiecznie zapalonych światłach w kuchni… poznaję po sylwetce, która stoi za firanką i wypatruje… nietrudno się pomylić… ściany są szare, bo żadne kolory życia nie chcą się trzymać cudzych ścian powszedniości, a ja poznaję po zapachu, który ulatnia się z komina zamiast dymu rodzinnego paleniska. Zapachu goryczy nikt nie czuje oprócz mnie, nikt nie czuje oprócz tych wszystkich którzy byli w Krainie i tych, którzy już tam zmierzają. Jest nie do podrobienia. Gorycz to jedyny swąd, którego nie brakuje na pogrzebach… własnych pogrzebach. Upalne słońce już powoli zachodzi, ale zimne cienie, coraz dłuższe są… tylko pomknąć mogę w lot… ale przez te kilka chwil lotu będziemy razem… my wszyscy mieszkańcy Krainy… uwolnieni ze swego pomylonego dzieciństwa, uwolnieni nadchodzącym mrokiem. Już od tak dawna wiem, że grzechy boją się światła,
Zatem jestem. Stoję wyprostowany bo wiem jaki zapach szczęścia mnie uniesie, a i wam pozwoli lecieć. Upalne słońce dzieciństwa już powoli zachodzi, ale zimne cienie coraz dłuższe są, jeśli zostaniesz tu, na ciebie czyha mrok.
A kiedy upadnę już mamo, zawiniesz mnie z powrotem w kokon i urodzę się jeszcze raz. Pamiętajcie by głośno nie śpiewać, bo gwar rozprasza latających i każdy z nas może się przestraszyć i upaść przed czasem.
Lecę… i widzę swój cień na dachach… jaka prędkość… jakim jestem wiatrem unoszonym… jakim. Te pióra miłości i pióra mych pragnień są najmocniejsze… jak ja dużo ich mam na tych skrzydłach. Jak ja mogę wysoko się wznieść… ileż one wytrzymują… a za mną ci wszyscy, podrywają się ze swych okien… wybitych szyb, ponacinanych dłoni… zrywają się…
I latamy spłoszeni przez jakiś chwiejący się gwar, przed którym nie ochroni nadchodząca noc, ale nie teraz nam w głowie schronienie… bo każdy z wielką uwagą rozkłada skrzydła szeroko, by widzieć z bliska te wszystkie lata pomylonego dzieciństwa, które gdzieś musiało kiełkować… pióra z uniesień i spełnionych uczynków. A pióra z tęsknoty mają najtwardsze lotki. Grube, ciemne, widać że najdłużej rosły… pewnie od samego porodu… już wtedy tak bardzo musiałem tęsknić. Tuż przy barku mam jasne pióra oczekiwania. Są szare jak lipcowy poranek, w którym czekałem by spotkać się z kimś naprawdę. Ale ja się z nikim nie spotkałem tak naprawdę.
Kołuję nad dach, na którym kiedyś stał mój gołębnik. To taki wysoki, najwyższy budynek mego świata. Jednopiętrowy, ale z tego dachu zawsze było widać wymarzony świat. Szklisty często… rozmazujący i palący w policzki, ale był i istniał. Wiedziałem, że jest. Wiedziałem że kiedyś te pióra pragnień i tęsknoty wyrosną… wiedziałem, że kiedyś zamienię miłość na kilka sterownych lotek, którymi będę mógł skręcać…
Nie mam już nic do ukrycia, nikt nie obserwuje i nie patrzy. Nie wstydzę się, że spod łopatki, tuż nad drugim żebrem wyrosło mi jedno, a później drugie skrzydło. Nie wstydzę się, wytykany nieraz palcami… niedostosowany… obcy i uciekający… za nic mam teraz tych przechodniów, którzy występowali w mym życiu. Za nic mam.
KONIEC CYTATU
czwartek, 1 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz