Brnę i brakuje mi tlenu. I choćbym nie wiem jak chciał, to muszę grzebać się w przeszłości Bobera, by dowiedzieć się czegoś więcej o Pash’u. Szukając po matce… po nazwisku Pash, to nigdzie nie ma nawet wzmianki. Jest co prawda nazwisko Asaph, ale to chyba tylko literówka. Grzebiąc w historii Bobera jako niedoszłego ojca, muszę się cofać do jego młodości. Do młodości Bobera Banarego. Pomocne są choć trochę fotografie, które częściowo zamieściłem w Woodward’zie. Ale te tropy gdzieś pełzną w jakiś makabrycznie dziwny kraniec. Otóż by znaleźć tego kogoś, kto podrzucił Bobera Banarego w 1918 roku (wiosną lub latem) do Cromwell House, muszę grzebać znów w jego metrykach. Ale niczego takiego nie ma. Są karty przyjęć i karty leczenia, ale tam jest kompletny chaos. Chaos. Nie daję rady. By to wszystko ogarnąć i nadać temu logiczny sens… choć trochę czasowo usystematyzowany, muszę przyjąć… nielogiczne i anty czasowe warianty, a to już jest daleko poza budowaniem rzetelnego kręgosłupa dokumentacyjnego.
Spisane jako Dziennik dnia 9 lutego 2010 roku.
Tylko na prosbę osoby, która bardzo cierpi i czeka w piatek na decyzje o operacji, zamieszczam fragment tegoż wlasnie sfabularyzowanego fragmentu. Ten fragment nie jest czescią "Syna Bobera", gdyż traktuje o czasach, kiedy Bober mial kilka lat. Ten fragment pisalem, kiedy wydawalo mi sie, ze od tego wlasnie momentu zaczyna sie ta historia.
"FVG" rozdzial 2, fragment.
"Dorożka pędziła pustą kasztanową aleją. Przy szpitalu Cromwell House wybrzmiewały pojedyncze odgłosy bomb. Woźnica sprawnie omijał leje po wybuchach. Zatrzymał się ostro przed wjazdem do czerwonego budynku, którego podwójne wieże górowały nad wschodnią częścią Londynu. Zatrzymane konie, stały niespokojnie. Był świt. Rozgrzane ciała zwierząt parowały siną mgłą. Dokoła nie było żywego ducha.
Kiedy nalot ucichł, z wartowniczej budki szpitala wyszedł mężczyzna. Podszedł do bramy, przyglądał się chwilę, po czym włożył w zamek klucz i przekręcił go dwa razy. W tej samej chwili, drzwiczki dorożki uchyliły się. Sędziwy mężczyzna, ubrany w kosztowne i nienagannie wyprasowane rzeczy, z trudem wysiadł. Woźnica zawinął lejce na pręcie hamulca i chciał zeskoczyć, ale starzec kiwnął do niego zakazująco, po czym spojrzał w stronę szpitala. Wartownik nie spuszczał z niego wzroku. Starzec pochylił się do środka i po chwili wyciągnął z niej zawiniętą w koc postać dziecka. Podrzucił na obu rękach i z wielkim trudem doniósł do samej bramy. Kiedy napotkał pytający wzrok wartownika krótko rzucił:
- Otwieraj.
Mężczyzna wykonał polecenie, a stary położył ciało chłopca na piasku. Onieśmielony wartownik podbiegł do stróżówki, sięgnął po papier i pisadło, wrócił do starego, który napisał imię i nazwisko. Zerwał się wiart zagłuszając kilka zdań, które wymienili.
- Jeszcze data proszę pana – pouczył go mężczyzna. Stary podniósł okrągłe binokle i we wskazanym miejscu wpisał: 29 sierpnia 1918 rok, po czym przyklęknął przy chłopcu i cicho powiedział:
- Trzymaj się – wstał, włożył wartownikowi do kieszeni płaszcza plik banknotów, wsiadł do dorożki i w pośpiechu odjechał.
Wartownik stał przez chwilę jak sparaliżowany. Kilka razy spojrzał za oddalającym się powozem, po czym pochylił się nad leżącym chłopcem, odgarnął róg koca, którą przykryta była twarz.
Otwarte oczy wpatrywały się w niego. Chłopiec mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat. Miał gładką skórę, krótki nos i wąskie usta.
Mężczyzna spojrzał po całej jego sylwetce, i odskoczył nagle z przerażeniem na twarzy. Chciał krzyknąć, ale przypomniał sobie o kieszeni. Włożył rękę, wyciągnął pieniądze i uśmiechając się liczył pogwizdując. Wrócił wolnym krokiem do swej butki i podniósł dzwonek. Potrząsnął nim dwa razy. Po chwili, wysokie drzwi wielkiego budynku otworzyły się. Odziana w obszerną, granatową chustkę w pielęgniarskim uniformie, szła kobieta. Miała około czterdziestu lat. Spod ścisło zawiązanej opaski, wystawały lekko kręcone, jasne włosy, mieszające się z siwymi kosmykami.
Kiedy podeszła do mężczyzny, ten ruchem głowy wskazał na leżącego chłopaka. Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i oboje zbliżyli się do niego.
- Co to? – spytała kobieta niskim głosem.
Mężczyzna zmieszał się. Zacisnął w kieszeni dłoń i powoli odpowiedział: - Podjechała dorożka. Ja byłem za szpitalem na obchodzie. Później zobaczyłem to.
- Nawet kłamać nie potrafisz Finn – powiedziała pochylając się nad tobołkiem – Chrapałeś jak zwykle. Tyle z ciebie pożytku. Nie wiem po co ten nasz ordynator cię trzyma – i odgarniając chustę wyciągnęła zza paska sukienki rękawiczki. Naciągnęła je i dotknęła szyi młodzieńca - Możesz wstać? Jesteś chory? – powiedziała do chłopaka, który przewracał oczami na wszystkie strony – Rozumiesz moje słowa? – zakończyła delikatnie unosząc jego głowę.
- Kannst du aufstehen Junge?- odezwała się po chwili nienagannym niemieckim - Hoerst du mich?Nick bloss, dass du mich verstehst.
Chłopiec świdrował ją bystrym spojrzeniem. Co jakiś czas przerzucał wzrok na wartownika, który gładząc nieogolone policzki, próbował gestem twarzy pomóc mu wstać.
- Siostro Masterson – mężczyzna przekładał niecierpliwie nogami – Nie wiem jak to się stało. Po prostu nagle go zobaczyłem. Ale na pewno jest zdrowy.
- Nie ma pewności czy zdrowy. Nie ma pewności czy to nie jest przypadkiem Niemiec – powiedziała obracając się do Finn’a – Tyle razy ci mówiłam, byś nie otwierał bramy bez zgody – i nałożyła szarą maskę, która zasłoniła nos i usta. Dała wartownikowi znak i podnieśli go do pozycji siedzącej.
- Powoli – instruowała fachowym językiem – Może mieć coś uszkodzone, skoro tak leży bez ruchu.
Kiedy chłopiec usiadł, musiała podtrzymywać mu plecy, bo bezwładnie przechylał się na wszystkie strony. Siostra Masterson cierpliwie dotykała mu kręgosłup i żebra. Za każdym razem zerkała na jego twarz.
- Resztę zbadam w środku. Leć po wózek.
Strażnik znikł za murem. Po kilku uderzeniach i skrzypieniu nie naoliwionej osi, wyłonił się zdyszany, ciągnąc za sobą drewniany wóz, który z przodu miał tylko dyszel, a resztę tworzyła płaska jak stół powierzchnia do przewożenia. Podjechał pod klęczącą na bruku kobietę. Zablokował koło kamieniem, podszedł do chłopaka i chwycił na kostki.
- Dobrze, że chociaż to pamiętasz – powiedziała z lekkim uśmiechem – raz… dwa i trzy – chłopak był ciężki, bo siostra stęknęła dwa razy, nim położyli go płasko na dechach – Jedź powoli. Do metalowych drzwi od strony cmentarza.
Przytaknął bez słowa i po chwili znikli za głównym gmachem.
- Biegnij po Lisę. Pewnie jest jeszcze u siebie – nakazała kiedy przenieśli chłopca na stół obok którego leżały nakryte zwłoki starego mężczyzny – A potem zbudź George’a. miał tego biedaka wczoraj przewieźć do kapliczki.
Po kilku minutach do wysokiej, białej sali weszła młodziutka czarnulka: Lisa. Miała na sobie fartuch z czerwonym krzyżem na plecach. Pośpiesznie wiązała baretkę i chowała pod czerwoną kokardę, gęsty pukiel kruczo czarnych włosów.
- Ja go zbadam – powiedziała siostra Masterson, kiedy podeszła do głębokiego zlewozmywaka – Przyniosę szczepionkę. Nałóżcie maski.
Wyszła. Dwuczęściowe drzwi dygały na mosiężnych sprężynach. Znikła na piętrze. Lisa podniosła do góry prześcieradło i niepewnie spojrzała na siną twarz nieboszczyka.
- Wiesz – zwróciła się do chłopca, który leżąc na wznak, miał przechyloną głowę i wodził wzrokiem za dziewczyną – Szkoda mi tego Francisa – mówiła podnosząc ręce martwego starca – To był taki miły człowiek. Pomóż mi Finn – poprosiła wartownika – Bliżej wózek… Jezusie ile on przybył w tej nowej drodze – nadrzucili najpierw korpus, a później nogi.
- Czemu to robisz? – spytał spocony mężczyzna układając ręce i przykrywając staruszka po samo czoło.
- Mój Finie, miał to zrobić George, ale on ciągle jest zajęty – mrugnęła do niego okiem, a kiedy zauważył zmieszana dokończyła – Wiesz, ma wiele spraw.
Drzwi na półpiętrze trzasnęły i po chwili do sali weszła siostra Masterson. W rękach trzymała metaliczną skrzyneczkę, kilka białych bandaży i ciemną butelkę z czarną nakrętką. Postawiła wszystko na stole. Spojrzała na wyjeżdżającego wózkiem strażnika, a potem na podnoszącą głowę dziewczynę.
- Jest cały czas przytomny siostro Cecylio - powiedziała Lisa.
- Załóżcie maski kazałam – ryknęła z sykiem na końcu zdania – Przecież do podrzutek. Czy zmieniły się procedury od wczoraj? Czy wojna się już skończyła? A może coś przeoczyłam? – była wściekła – A co? George’a ma jakiś problem, że wszyscy muszą za niego pracować… - spojrzała na ciało staruszka, które wywoził wartownik - Zgłoszę do… do ordynatora Beuer’a … a teraz zostaw to Finn i wracaj do swoich zajęć.
- Oczywiście siostro – Lisa pokłoniła się i wyszła. Mężczyzna uczynił to samo. i po chwili pani Masterson została sama. Najpierw wykonała zastrzyk, później rozebrała chłopca do naga i instrumentalnymi ruchami posypywała go bielutkim proszkiem. Podnosiła ręce, przyglądała się pachom i skórze pod kolanami. Rozwierała pojedynczo palce u stóp i posypywała dokładnie każde miejsce. Chłopiec patrzył na nią, to znów wlepiał wzrok w sufit i rzadko przymykając powieki, trwał w milczeniu.
- Może teraz powiesz jak się nazywasz – przerwała ciszę ubierając go w męskie, o wiele za duże spodnie – No rozumiem, przyjdzie pora że będziesz musiał – podniosła go i przymierzyła koszulę. Opuściła go na plecy, chwyciła stojący na okiennym stoliku dzwonek i zadzwoniła dwa razy. Nie minęła minuta, a Lisa stanęła w drzwiach. Nałożyła maskę i podeszła pod samo
- Tak siostro Cecylio – odezwała się do pani Masterson.
- Muszę przynieść górę po kimś innym. Nie spuszczaj go z oka, w razie czego uderz tym – i nie czekając na odpowiedź, ściągnęła maskę i wyszła. Lisa objęła mu twarz obiema rękami i przechyliła głowę tak, by mógł ja całą zobaczyć. Znalazła w szufladzie gąbkę, namoczyła w wodzie i przyłożyła do policzków.
- Widzisz – mówiła do niego czule – Takie masz piękne usta i takie ładne włosy. Gdyby tak zmoczyć jeszcze tutaj, to można zrobić koronę. Widzisz mój ty mały królu? – obmywała mu czoło, powieki i uszy. Przekręcała głowę i uśmiechała się, jakby chciała mu pokazać oczami przyjaźń i to czego nie mógł usłyszeć – Bo ty nie słyszysz mój mały królu? Prawda?
Nowy przymknął powieki i długo ich nie otwierał. Nachyliła się nad nim i patrzyła, jak wdycha powietrze głęboko do płuc. Najpierw drgnęły nozdrza, broda odchyliła się do tyłu i klatka piersiowa uniosła się dosyć wysoko.
- Czy ja prosiłam byś myła podrzutka? – syknęła nieprzyjaźnie siostra Cecylia stając w drzwiach."
wtorek, 9 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz