czwartek, 11 lutego 2010

mary...

Trochę już spokojniej. Mimo, że tak bardzo i najwięcej psioczę na tę stronę faktograficzną, to jednak wątek sensacyjny, za który uważam relacje Pasha ze swym ojcem Banarym, to ten wątek pisze się najlepiej. Wczoraj jednak przyszła samotność. Nie zwykłem pisać do ludzi o tym co czuję, jak piszę o Krainie i o Maxie. Nie wiedziałem, że można z kimkolwiek się tym podzielić. Wczoraj rozpisywałem życie i bytowanie Maxa w Krainie. Teraz. Po tym wszystkim co się stało. Po tym wszystkim co zrobił, zrobił tam. Mam na myśli Kowala i swoją Malwę. Jest tak wielkim, samotnym człowiekiem, choć nigdy nie był samotnikiem. Sprawił tyle zła. Tam w Krainie. Zło, czyli zdrada i to gigantyczne poczucie winy, które przeniosło się z nim do realnego świata… po wybudzeniu. Max Woodward. Pisałem wczoraj fragmenty jak Max poznał Sienne. Wiem Hannuszka, że obiecałem, że nie powiem, ale tak trudno mi zrozumieć Maxa teraz. W tej drugiej części. W tym wszystkim co mam go teraz. Znów tak blisko. Już pisząc Woodward’a wiedziałem przecież, że Max zrobi wszystko by wrócić do Krainy… jednak byłem pewny, że znam jego motywy, że znam powody.
Już w drugim rozdziale „Syna Bobera” – niespokojny Koleś i Pastuch jadą do Leeds, gdzie Max przeniósł się chwilę po wybudzeniu. Koleś rozmawiał z matką Maxa i to co powiedziała Elizabeth mnie tak strasznie przygnębiło. Jak matki mogą być tak daleko od swych dzieci… wiem, wiem że teraz powinien napisać więcej, ale nie robię tego sztucznie. To nie żadna sztuczka na zaostrzenie chęci na dalsze losy Maxa. Ja po prostu z tym obcuję na takim poziomie, jakby on mieszkał dwie klatki dalej… jakbym go znał i nagle go zabrakło. Jakbym ja sam był tym Kolesiem, Cornelem Cummings’em, który traci swego przyjaciela, a tak naprawdę swego wybawcę. Nie raz pisaliście, że w Woodwardzie scena jak Max przyjeżdża do Trenton i wchodzi do pokoju, w którym Koli stoi przy oknie i bawi się samolotem. Ja także pisałem to mocno wzruszony. Mocno. I później jak go ratuje…wywleka z sierocińca. Długo mnie męczyła ta scena. Ta książka, ten Woodward ma wiele mar, które naskakują na mnie jako autora i tego, który z tym żyje. Ale nie dziś już w tym dzienniku o tym. Sam chętnie wrócę na moment do tamtego dnia, kiedy Max wsiadł do tego autobusu 309 i dojechał do miejsca, którym potwierdziło się, że losy i zdarzenia z Krainy, przekładają się realnie na życie wśród ludzi.

„Woodward” rozdział 25 fragment.

„Tyle mam nadziei w rękach, którymi trzymam się drążka, aby nie upaść podczas jazdy. Blisko przykładam nos, by ten dzień nie uciekł gdzieś, za każdym zakrętem mniej się martwię. Coraz pewniejszy jestem, że zaraz będzie ten przystanek. Wysiądę, podniosę głowę do góry i wreszcie zobaczę. Odnajdę.
Wyjechaliśmy poza miasto i nadzieja zaczęła obumierać. Byłem przekonany że znów pudło. Nie chciałem się przed sobą przyznać do tego, co chciałem w tym Trentom School odnaleźć. Nie wyzdrowiałem, zacząłem wierzyć w to, co powiedział ojciec. Wąska asfaltowa droga. Przy niedużym mostku bus się zatrzymał. Wysiadła pani z dzieckiem i zostałem sam. Kierowca ruszył, a ja wytarłem w spodnie spocone dłonie. Wkrótce pędziliśmy jak osobowym po autostradzie. To już na pewno do zajezdni. Zrezygnowany położyłem się na tylnych siedzeniach i wyglądałem przez okno. Mijane pola i drzewa migały jak na filmie puszczonym w przyspieszonym tempie. Nagle ujrzałem dwie wieże, wyłaniające się zza zakrętu. Czerwone baszty z podwójnymi wieżami, o ostrych krawędziach, schodzących się ścian. Ledwo nabrałem powietrza. Przełykałem ślinę, próbując przepchać ją przez ściśnięte gardło.
Autobus zjechał z szosy na żwirową drogę. Zatrzymał się przy samej furtce. Stanąłem przy drzwiach, ale kierowca nie otwierał. Spojrzałem w jego stronę. Nasze oczy spotkały się we wstecznym lusterku. On przeniósł wzrok na drzwi wejściowe do budynku i znów na mnie. Ale nadal nie otwierał. Mijała kolejna minuta. Nie śmiałem się odezwać. On ciągle popatrywał, to na mnie, to na wejście. Przyłożyłem nos do wąskiej szyby i wpatrywałem się budynek. Był długi, dwupiętrowy, z dwiema basztami po bokach. W oknach na piętrze nie dostrzegłem nikogo, za to przed furtką, zobaczyłem wyryty w płycie chodnikowej napis: Trenton School.

Po jednym schodku. Na ścianach czarno–białe zdjęcia. Wszędzie dzieci. Pojedynczo, w parach i całymi grupami. Coś się ze mną działo. Krtań paliła, piekły oczy. Spociłem się pod pachami. Nie miałem odwagi przyjrzeć się fotografiom. Wszedłem na górę. Środkiem długiego korytarza biegł dywan, mocno wysłużony. Odruchowo skręciłem w lewo. Szereg drzwi. Bez zastanowienia stanąłem przy drugich. Przyłożyłem do nich ucho. Cisza. Nie, jakieś szuranie. Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. Zalane łzami oczy z ledwością pozwoliły dojrzeć sylwetkę przy oknie. To był on. Trzymał w ręku samolot, dwupłatowy, ze śmigłem na samym przodzie, i wychylał się przez okno. Nie widział mnie. Zrobiłem krok do przodu. Deska zaskrzypiała pod moją stopą. Odwrócił się. Otworzył oczy i rozdziawił usta. Samolot wypadł mu z ręki. Uśmiechał się. Mnie lały się łzy, a on się uśmiechał. Rozpoznał mnie. Widział mnie. Wpadłem w jego otwarte ramiona. Ściskałem go kurczowo, szlochając. Po dłuższej chwili dopiero wróciły myśli.
– Kolo... – wyszeptałem, a on potaknął głową. – Kolesiu, to na pewno ty? Dotykałem go, szczypałem. Potrzymałem za ucho. Odgarnąłem mu włosy znad brwi. On też sięgnął do moich włosów, rozgarniał je, jakby czegoś szukał, a kiedy dotarł palcami do skóry, pomasował ją i jego oczy uśmiechnęły się jeszcze mocniej.
– M a x – powiedział.”
KONIEC CYTATU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz